środa, 30 listopada 2011

koty mają sponsora!

Pisałam kiedyś o swych marzeniach, jednym z nich było, aby mieć na blogu banerek, na którym będę zarabiać na żarcie dla kotów i zobaczcie, udało mi się!
Piszę "o tych kotach" na obydwu blogach, wklejam  zdjęcia, obgaduję je i sobie w końcu zarobiły na te swoje puszki i saszetki. Co prawda tylko na miesiąc, ale coś Wam powiem - cieszę się jak nie wiem co!

wtorek, 29 listopada 2011

z cyklu - gry rodzinne

W wątkach biograficznych ukazuję Wam moją rodzinę, pisząc o niej nie zawsze najlepiej. Bo nie zawsze było najlepiej – była bieda i w tej biedzie musieliśmy żyć tak, aby to życie było znośne. Trzeba wielu lat, by pewne rzeczy zrozumieć a nawet się z nich śmiać a przede wszystkim nabrać dystansu i nie mieć tego, co się działo, nikomu za złe, bo każdy ma swój rozum i żyje się tu i teraz, a tego, co było, dawno nie ma i się nie wróci. 

Długo zastanawiałam się, skąd znam całe zwroty po niemiecku i słówka z łaciny skoro nigdy się tych języków nie uczyłam. Zaczynałam nawet wierzyć w reinkarnację albo opętanie, a wytłumaczenie jest proste.  Kiedy  miałam osiem lat, jedna z moich sióstr chodziła do liceum i uczyła się na głos a ja uczyłam się wraz z nią. Nie tylko ja, nie było innego sposobu, potem ja też się tak uczyłam – żeby cokolwiek zapamiętać, powtarzałam wszystko na głos i dlatego moja najmłodsza siostra umie wyrecytować z pamięci te wszystkie długachne wiersze, których uczyłam się na konkursy recytatorskie. Gorzej było z zadaniami pisemnymi, bo wystarczyło na chwilkę zostawić zeszyt na wierzchu i już w zeszycie niewidzialne łapki rysowały misie, lalusie albo kwiatuszki. Moim nauczycielom z podstawówki najserdeczniej dziękuję za wyrozumiałość bo doskonale pamiętam wstyd i upokorzenie, kiedy musiałam się tłumaczyć, dlaczego pod schematem czy mapką mam namalowane choinki i domki. Nigdy mi żaden nauczyciel nie postawił za to dwói, przeciwnie, mówili mi, abym się tym tak nie przejmowała, oni wiedzą, że to nie ja. Mamie nie można było się skarżyć, bo mając za dużo obowiązków mówiła po prostu – to sobie pilnuj!

Dotarłam wreszcie do miejsca, skąd zamierzam kontynuować historię związaną z wielbicielami. Nie zawsze przecież te spotkania odbywały się przy muzyce i nie zawsze była akcja, jak to ładnie nazwała czytelniczka „taniec z siostrami”. Były w kalendarzu na szczęście okresy, gdzie grać i tańczyć nie wolno było.  Nie wiem, czym się wtedy młodzież zajmowała i nawet nie chcę wiedzieć, jednak jeden z tych chłopaków złamał serce mojej siostrze i pamiętamy mu to do dziś, wszystkie!

Siostra jeszcze nie chodziła do szkoły, była więc małym dzieckiem i jak to dziecko, ciekawska jak kot.  Wszyscy wiedzieli, że mała maniacko rysuje gdzie popadnie i czym się da i wystarczy jej dać kartkę i kredki i będzie spokój aż się jej skończy kartka albo połamią kredki. Kiedy nie rysowała, bezustannie wtrącała się do wszystkiego i domagała się uwagi. Pewnego dnia jeden z wielbicieli przyniósł specjalnie dla niej zeszyt i czterokolorowy długopis. Mała miała mu za to za każdym razem dostarczać jeden rysunek. Uszczęśliwione dziecko rysowało najpiękniej jak umiało, a wielbiciel chował te rysunki do wewnętrznej kieszonki kurtki.  Ile było płaczu i krzyku, gdy mała pewnego dnia znalazła te rysunki wyrzucone w lesie! Do dziś go za to nienawidzimy, o!

niedziela, 27 listopada 2011

kot na niedzielę

Kot Krystyny, Irbisek,  trafi za chwilkę do galerii "Wasze zwierzaki", ale ponieważ tam chyba nikt nie zagląda to niech sobie posiedzi dziś tu na głównej.





 znów o podróży 
Nie byłam w Tarnowie ze dwadzieścia lat a dziś miałam okazję być na dworcu PKP, jest  pięknie odnowiony, ten stary pamiętam jako odrapaną ruinę a teraz proszę proszę, jak elegancko i miło. Nie ma tego brzydkiego zapachu starych stacji kolejowych, pewnie wiecie, co mam na myśli. Tak się składa, że ostatnio więcej podróżuję ale i tak nie mam czasu na zwiedzanie tych miast, widzę tylko tyle, co z okien pociągu i samochodu, no i dworce. 
Dziś podróżowałam z niezwykłym pasażerem. Witał się z każdym podróżnym, patrzył nam głęboko w oczy i nasze spojrzenia łagodniały, prawie wszyscy  się do niego uśmiechali i ten uśmiech zostawał na twarzy bo pasażer w miły i bezpośredni sposób dawał nam do zrozumienia, że lubi nas i uważa nas za swych przyjaciół. Raz czy dwa zrobiło mu się przykro, gdyż poprosił o batonika i nie dostał, bo z czekoladą nie wolno, bo czekolada to dla niego trucizna. Westchnął z rezygnacją ale zrozumiał, jak nie wolno to nie wolno.
Dziewczyna, z którą jechał, nazwała go zdrajcą ale nikt, po prostu nikt się tym nie przejął, on również nie bo dobrze wiedział, że dziewczyna go kocha. Zrobiłam mu zdjęcie ale niestety, nie wyszło mi. Szkoda, bo to był piękny, biszkoptowy labrador.

piątek, 25 listopada 2011

gry rodzinne

Mam nadzieję, że moje siostry nie skopią mi tyłka za ten kawałek bo będzie o ich wielbicielach, ha!
Byłam czwartą dziewczynką w rodzinie i kiedy starsze siostry były już pannami na wydaniu a młodsze małymi dziećmi to ze mnie było takie nie wiadomo co. Starsze goniły mnie od siebie i bezustannie przypominały – tobie jeszcze bardziej nie wolno jak nam – czyli jeszcze bardziej nie wolno się było malować, lakierować włosów i paznokci, palić papierosów i wracać późno do domu. (Jak zobaczę wymalowane pazury to obetnę siekierą na pniaku. Tatuś, ciekawe, czy naprawdę byś to zrobił i czy wierzyłeś, że my w to wierzymy).
Przeważnie żyłam wówczas w świecie książek i nic innego mnie nie interesowało. Jeszcze grałam z kuzynem w palanta, to też było moim ulubionym zajęciem, ale w palanta można było grać tylko w dzień i tylko, gdy za bardzo nie padało, więc jesienne i zimowe wieczory się do tego nie nadawały.
Ale miało być o wielbicielach moich sióstr.
Dwóch takich, którym się podobała jedna z moich sióstr, wpadło na dość dziwny nawet jak na tamte czasy pomysł. Bo w tamtych czasach się z dziewczynami nie umawiało tylko do dziewczyny chodziło. Oni sobie wymyślili, że moje siostry nauczą ich tańczyć. Pomysł był dość karkołomny bo w domu nie było nawet radia, co prawda najstarsza siostra miała wielbiciela, posiadacza magnetofonu szpulowego, ale z nim zerwała i muzyki mechanicznej nie było, niestety, miłość się urwała wraz z tą taśmą co się ją wkręcało w ten mechanizm magnetofonowy i pozostało nam śpiewanie chórem albo nie daj Boże tatowa gra na skrzypcach, o czym będzie innym razem.
Ale do brzegu, czyli o tych dwóch, co się chcieli uczyć tańczyć. Obydwaj byli posiadaczami instrumentów i proszę mi tu nie śmiać się na głos, po prostu teraz się kupuje dzieciom komputery a wówczas kupowało się harmonię albo inną trąbkę żeby dzieci miały na czym grać. Jasiek miał akordeon a Andrzej miał klarnet i pewnego pięknego wieczoru przyszli obydwaj do naszego domu. Z tą harmonią i z tym klarnetem, to jasne. Wieczór, przez las, po ciemku, po błocie!
Najbardziej się ucieszył dziadek Fabian bo po pierwsze chłopaki przynieśli też butelkę wódki a po drugie dziadek Fabian był szczęśliwym posiadaczem bębna ale na tym bębnie grywał bardzo rzadko bo trudno grać na bębnie wnusiom do snu, nieprawdaż?
Tak się montował zespół muzyczny ale niech mi kto powie, jak oni zamierzali się uczyć tańczyć skoro mieli grać? Jasiek jeszcze na tym akordeonie umiał grać, nie ma co chłopaka obgadywać bo grał z uczuciem, śpiewał głośno i nawet ja, zaczytana w kolejnym „Tygrysie” pożyczonym od stryka (nie poprawiać) nuciłam wraz z nim czarny chleb czarna kawa opętani samotnością bo to był wtedy hit a zagraj mi piękny Cyganie to była wiocha.
Jasiek szarpał akordeonem, dziadek Fabian się wkurzał i walił w bęben coraz szybciej bo chciał, żeby grać ty dziewczyno w białej bluzce ale Jasiek tego grać nie umiał no a Andrzej grał na klarnecie i było mu wszystko jedno co gra bo twierdził, że potrafi zagrać wszystko tylko nikt nie wiedział, jaka to melodia ale to już nie jego wina.
Nie wiem czy pisać dalej, serio serio, bo z tym pisaniem wychodzi podobnie jak z tym andrzejowym graniem.

Dopisane w południe bo sami chcieliście to macie.
 

Całe to granie odbywało się zawsze w kuchni, u nas zresztą prawie wszystko odbywało się w kuchni – gotowanie, jedzenie, pranie, nauka i spotkania towarzyskie. Do pokoju właził tylko ksiądz jak chodził po kolędzie, a do drugiego pokoju właziły tylko baby, którym babcia wróżyła z kart. Kuchnia była największym pomieszczeniem w domu. Na piecu siedziały koty, suszyły się buty a czasem końska uprząż, na blasze stał garnek z ciepłą zupą, jak ktoś przyszedł głodny to mógł jeść, czy domownik, czy gość, taka zupa była czasem „ratująca życie”. Stała tam jeszcze patelnia z tłuczonymi ziemniakami, miały od spodu przypieczoną skórkę, pycha.
Ale miało być o tej nauce tańca. Chłopaki usiłowali grać na zmianę a moje siostry mniej lub bardziej cierpliwie pokazywały taneczne kroki. (Miałam to „taneczne” przemilczeć ale by mnie zatłukły). Więc było tak – pięta, palce pięta palce hej siup hej pięta palce pięta palce hej siup hej! Andrzej wpadał przy „siup” na kredens a matka wychodziła z pokoju z piorunami w oczach bo w kredensie stały ostatnie talerze, które dawno temu przywiozła sobie z Zachodu, reszta zastawy już dawno była wytłuczona.
No to jak nie ten taniec bo za trudny to może inny? I znów zaczynały – raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy i w kółeczko, i Andrzej wpadał na piec. Potem była zmiana, Jasiek hulać umiał ale przy dźwiękach klarnetu i bębna, hmm, no można, jak się bardzo chce to można. O innych tancerzach nie napiszę, nadmienię tylko, że jak się jeden nauczył tak tańczyć, żeby nie wpadać ani na kredens ani na piec to do dziś w tańcu kopie partnerkę kolanami.
Najładniej tańczyła nasza babcia bo babcia w młodości pracowała we dworach i tam się nauczyła prościutko trzymać i lekko poruszać ale nawet ona była bezradna wobec całkowitego braku słuchu i niedźwiedzich podrygów.
Nasza rodzina była bardzo muzykalna. Ojciec grał ze słuchu na skrzypcach i na akordeonie, jedna siostra potrafi grać chyba na każdym instrumencie, jaki wpadnie jej w ręce, druga sama nauczyła się grać na gitarze. Śpiewały dziewczyny w chórach szkolnych i kościelnych ale tylko ja dostałam raz pieniądze za śpiewanie. Bo ja lubię śpiewać tak samo, jak Andrzej lubił tańczyć i raz dostałam stówkę (starą!) na ognisku od człowieka, który siedział zaraz koło mnie. Zapłacił mi, żebym tylko przestała mu się drzeć do ucha!

czwartek, 24 listopada 2011

nie ma to jak mieć Ukasza

Zabrał mi laptop do serwisu, przyjechał też wczoraj zobaczyć, co się dzieje z tym starym komputerem i naprawił go. Dlatego westchnęłam - szkoda, ze nie mamy pięciorga dzieci, wszystko by za nas robiły! Na co Ukasz odparł - wszystko by wam psuły!

wtorek, 22 listopada 2011

co się jeszcze może zdarzyć

Nie jest dobrze. Przeprosiłam się ze stacjonarnym komputerem ale tutaj nie mam programu pocztowego, żadnego komunikatora ani nawet worda tu nie ma, piszę więc prosto do bloga i bardzo tego nie lubię. W laptopie padła karta graficzna. Burżujką nie jestem więc nie polecę do sklepu po nowy laptop tylko niestety, będziemy naprawiać ten stary choć obawiam się, że jak się zaczął sypać to pójdzie wszystko po kolei i wcześniej czy później i tak będę musiała kupić nowy. 
Usiłowałam dziś załatwić szalenie trudną sprawę, załatwiłam tak sobie, poznając przy okazji całkowicie nieznane mi rejony Krakowa. Jakie to szczęście (kto z Krakowa ten wie) że wreszcie skończyli budować to rondo koło Kraka bo przynajmniej tam korków nie ma. 
Miarą mojej frustracji jest zachowanie, które opiszę. Autobus stał przy pętli, byłam głodna, zmarznięta, zmęczona i bardzo zestresowana. Do autobusu wsiadł starszy facet i zaczął szarpać za ramię kobietę, która siedziała na miejscu dla inwalidy. W autobusie było chyba osiem specjalnie oznakowanych miejsc, cały przód, to taki charakterystyczny autobus, szerokie pojedyncze siedzenia z przodu, potem schodek i dopiero te wąskie, normalne. Wszystkie uprzywilejowane były puste oprócz jednego. Facet krzyczał, że on jest inwalidą i jak pani nie ma legitymacji to ma mu ustąpić w tej chwili. Kobieta jakoś tak zasłaniała się ramieniem i coś mu cicho powiedziała, ten typ się dalej darł i ją szarpał. Z tyłu siedziało kilka osób, ja stałam przy kasowniku. Podeszłam do niego bo mi jest już wszystko jedno czy mnie zatłucze obcy przypadkowy inwalida czy troll  z onetu i mu powiedziałam, że najważniejsze jest bezpieczeństwo pasażerów a on stanowi zagrożenie i albo dzwonię po policję albo niech siada byle gdzie w tej chwili. Kierowca nie zareagował. "Inwalida" zamknął pysk i pośpiesznie wysiadł z autobusu. Muszę tu coś wyjaśnić. "Powiedziałam" to było chyba zbyt delikatne określenie. Użyłam również słów "wypieprzaj z autobusu". Acha, babeczka nie miała legitymacji ale miała brzuch pod nosem, czego tak od razu nie było widać, ale czy w ciąży czy nie, to jakim prawem dumny posiadacz legitymacji inwalidzkiej miał ją szarpać?
Niech już będzie koniec tego dnia, niech już nikt nie dzwoni, idę do wanny.
Acha, oczywiście nie mam Waszych adresów, jak ktoś czeka na odpisanie to przykro mi, wszystkie adresy poszły wraz z outlokiem. Całe szczęście, że te nagrody z konkursu do Was doszły, bo jeszcze tym bym się martwiła. 

po laptopie

Nie jest dobrze, padł mi wczoraj laptop i jest w naprawie. Nie dziwcie się więc, że mnie nie ma  w wirtualnym świecie.

niedziela, 20 listopada 2011

w kinie byliśmy

takie łóżko było na tym filmie
W kinie byliśmy, a konkretnie w Multikinie w Krakowie. I będę narzekać jak nie wiem co. Bo przyjechaliśmy pół godziny wcześniej żeby spokojnie kupić bilety a tam kolejki aż do wejścia do wszystkich okienek, bo oczywiście razem z biletami trzeba sprzedawać popcorn, colę i inne śmieci. Naród wygłodzony, bo to szesnasta była, więc każdy z tym wiadrem popcornu obowiązkowo lazł jak zahipnotyzowany do sali kinowej a my w tej kolejce staliśmy tylko po bilety. No dobra, Krzysiek stał bo ja z powodu niedzieli i wyjścia wypindrzyłam się w te buty na obcasach, w krótką spódnicę i tak dalej, więc co tak będę stała, usiadłam sobie czekając aż on te bilety kupi. W tym czasie raz czy drugi się ktoś zapytał, czym sama w tym kinie i czemuż ach czemuż sama ale to szczegół, niemniej miło mi szalenie że mnie nie brali za  zamiataczkę popcornu w fazie spoczynku  tylko za biedną i nieszczęsną kobietę czekającą na kogoś nadaremnie.
Czas płynął a kolejka się nie przesuwała, ja w zadumie (i wdzięcznej pozie) siedziałam czekając cierpliwie i przełykając ślinę bo mi się robiło niedobrze od zapachu tej kukurydzy, i tak oto film się ponoć zaczął a Krzysiek w tym ogonku dalej a ja na tej kanapie dalej, i już się pomału zaczęłam wkurzać. Bo albo-albo! Aż wreszcie kupił te bilety a film już miał trwać od dwudziestu minut i ja stwierdziłam, że jak już jesteśmy w tym kinie to chodźmy na ten film zaczęty. Poszliśmy, jeszcze dość długo były reklamy, ludzie wkoło mlaskali i siorbali nieludzko i mnie się znów zrobiło niedobrze a potem mi się kręciło we łbie cały czas bo mieliśmy miejsca blisko ekranu i musiałam się patrzyć raz w prawo raz w lewo i raz w jedną stronę raz w drugą i się tak tymi oczami namachałam że coś.  Do tego baba siedząca za nami pracowała chyba w jakiejś infolinii bo jej co chwileczkę dzwonił telefon a melodyjkę miała przeraźliwą. Potem się ludziom skończył popcorn i cola a potem weszła pani z wózkiem, do którego wrzuca się wiadra po tym obroku i film się skończył. Całe szczęście, że wcześniej oglądałam pokaz przedpremierowy, bo nic, po prostu nic bym z tego filmu nie wiedziała.
Dobrze, że ludzie jedzą ten popcorn a nie na przykład czosnek i gotowane jaja na twardo. Bo muszą coś jeść w kinie, muszą, to jest pewne.


 

sobota, 19 listopada 2011

do poczytania

 Małgosia, zaprzyjaźniona czytelniczka, zaproponowała mi pewnego razu zebranie w jednym miejscu wszystkich kawałków o Krysi i Rysiu. Poświęciła swój czas, sami wiecie, jaka to katorga przebrnąć przez trzy lata bloga z onetu i rok tego tutaj, należą się więc dziewczynie podziękowania, co niniejszym czynię. Jeśli macie ochotę poczytać, to zapraszam, link jest w oknie Klarka poleca.

huzia na wójta

Nic się nie stało, wszystko w porządku. Ale miło, że pytacie. Miałam coś opublikować rano ale wyłączyli mi prąd a jak nie mam w domu prądu to nie mam Internetu. Nie napisałam więc nic tylko poszłam do ogrodu, bo czas najwyższy ubrać w agrowłókninę zmarzluchy i tak od jednego do drugiego zeszło mi prawie do zmroku. Rośliny ocieplone a ja zmarzłam w ręce i w nogi jakby już była zima.
A w telefonie wieści z pytaniami, czy wszystko w porządku, i nawet rodzona siostra się zaniepokoiła, że tak długo tu nic nie piszę.
Napiszę, napiszę, tylko się trochę ogarnę i odmarznę. Do wójta tez napiszę, to skandal, aby wyłączać ludziom prąd na cały dzień. Co ma do tego wójt? Nie wiem ale  jest wójtem to niech się zajmuje tym, co gnębi mieszkańców, o!

  

środa, 16 listopada 2011

nie kupuj kota!

seledynowe spojrzenie

Już prawie trzy lata piszę o tych kotach mając nadzieję, że nikt przy zdrowych zmysłach nie kupi sobie dobrowolnie kota ale przecież nie wszyscy blogi czytują, dlatego postanowiłam ze śmiertelną powagą jeszcze raz napisać, jakie zagrożenia, klęski i nieszczęścia mogą się przytrafić jak się ma kota i opublikować gdzie popadnie, może się choć jeden kot uchroni przed nieprzemyślaną ludzką decyzją.
Kot ma futro i to futro lubi ludzi uczulać i bywa, że człowiekowi będzie się lało ciurkiem z nosa jeszcze długo po tym, jak się kota pozbędzie, no, to nie brać kota i nie kichać, proste.
Kot ma pazury i zęby, pazury można ciachnąć raz na jakiś czas ale i tak kot lubi drapać, i to nie tylko ten elegancki drapaczek, który mu zafundujecie, o, nie ma tak dobrze, kot będzie darł pazurami kanapy, fotele, nogi mebli, oraz wasze nogi i ręce. Mój pierwszy kot gryzł i drapał nas do krwi bo mu na to pozwalaliśmy, nie wiedząc, że jak mu zabronimy to nie będzie tego robił.
Bo kot doskonale wie, co wolno a czego nie wolno, tylko sprawdza, czy zakaz może już przestał obowiązywać, jeśli nie jesteś konsekwentny, nie bierz kota.
Możesz kupować posłania, poduszeczki, kocyki i ścielić kotkowi. Możesz, ale on i tak będzie spał tam, gdzie mu się najbardziej podoba, na półkach, na grzejnikach, na łóżku, na akwarium, a nawet w dziecięcym wózku, jak to zobaczy Twoja matka albo teściowa to po kocie.
Kot śpi w dzień a w nocy często sprawdza, czy człowiek żyje. Nie prześpisz przy kocie ani jednej nocy bez budzenia. Jeśli go zamkniesz w innym pomieszczeniu, nie prześpią też tej nocy sąsiedzi.
Kot jest wybredny jak żadne inne zwierzę, jest jak dziecko ludzkie, kiedy zobaczy, że poświęcasz mu czas i podsuwasz smakołyki, będzie udawał niejadka, wybrzydzał, odchodził od miseczki z niesmakiem i domagał się czegoś innego, bo to, co mu dałeś, jest niedobre, wstrętne, i może się nawet kot pochorować i zwymiotować, co cholery czasem rzeczywiście czynią bo nie mają umiaru i jak im smakuje to ile widzą tyle zjedzą choć znam kota, który jest chudy jak szabla bo szantaż brakiem apetytu stał się jego sposobem na życie.
Kot jest niesłychanie czystym zwierzęciem, jeśli kot jest brudny to znaczy, że jest chory, zdrowy kot poświęca bardzo dużo czasu na staranne mycie. Myje się językiem i jeśli darzy Was albo Wasze dzieci  miłością to z rozmachu może umyć i Was. Jeśli w domu są nieświeże buty czy odzież albo brudna tapicerka, to kot chętnie tam nasika aby pokryć jeden zapach drugim, czyli swoim, a wiadomo, kto produkuje ten nie czuje. Musi być więc w domu naprawdę czysto a kuweta musi być systematycznie sprzątana. Jak to poczuje Wasza matka albo teściowa to po kocie.
Kot nie powinien pić krowiego mleka, po mleku zazwyczaj ma biegunkę. Kot ma jeść mięso bo taki ma przewód pokarmowy, jakby mógł trawić krowie mleko to miałby w żołądku podpuszczkę, jak cielak.
 Z troski będzie dla Was polował, znosił myszy a z braku myszy muchy i pająki i inne stworzenia i zostawiał tam, gdzie najczęściej przebywacie, czyli na przykład do łóżka. Te stworzenia często są wymamlane ale żywe, chodzi o to, by nauczyć niedorajdę czyli człowieka zdobywać wartościowe pożywienie. Jeśli raz i drugi przyniesie żywego szczura Waszej matce albo teściowej to po kocie.
Kota trzeba wysterylizować bo kot jest kochliwy i z powodu rui będzie wycie, ucieczki, i oczywiście to, co najważniejsze, czyli stado kociątek. Kastracja czy sterylizacja, odrobaczanie, ogólnie opieka weterynaryjna są dość kosztowne. Nie napiszę, jak wygląda podawanie kotu leków bo z tym bywa różnie, zawsze jest to trudne lub bardzo trudne. 
Jeśli jeszcze masz ochotę kupić sobie kota to napiszę – kot nie lubi podróży i wbrew modzie nie powinien chodzić w szelkach. Przez piętnaście lat albo dłużej będziesz się zastanawiać, z kim zostawić kota na wakacje i często nigdzie nie pojedziesz, nawet do matki albo teściowej na święta, bo nie ma z kim zostawić kota.
Wcale za dużo nie napisałam, mam nadzieję, że kociarze dopiszą jeszcze  wiele więcej.
Nie napisałam najważniejszego, dopiero uświadomił mi to pierwszy komentarz - bo na szczęście nie ma tak, że to wszystko jest w jednym kocie. Gdyby tak było, to nic, tylko wór i Wisła!

Niedawno zapytała mnie czytelniczka - to dlaczego koty mieszkają z ludźmi?
 - Bo potrzebny im personel.
A dlaczego ludzie mieszkają z kotami?
 - Z miłości.
Przynajmniej ja tak mam.

Koniecznie przeczytajcie komentarze! 

wtorek, 15 listopada 2011

elementy groteski w życiu

Kiedy przeżywam dość trudne chwile i z czymś nie mogę sobie poradzić, zdarza mi się mieć momenty najczarniejszego humoru i w ten sposób jakoś odreagowuję, choć bywam o to zła na siebie bo kto to widział, by żartować z poważnych spraw.
Tak jest i teraz. Co się wykoci  sprawa to trudniejsza, no, jak po grudzie, a już się cieszyłam, że jestem odrobiona i sobie pojadę do siostry na całonocne plotki to nie, nie da się bo się wyroiło diabelstwa tyle, że się nie da tego ogarnąć. Rano dzwonił telefon, obcy numer to nie odbieram bo wiadomo, szatan albo inny prześladowca. Poczty głosowej nie mam bo wiadomo, prześladowca. Potem znów ten sam numer, wreszcie sms – proszę oddzwonić do impresariatu. Obcy numer bo "moja" dziewczyna na urlopie. O jasny gwint, zapomniałam, że jestem z nimi umówiona na wtorki. Pięknie, okazało się, że jutro rano nagranie. A teraz przyszedł sms – z przyczyn technicznych nagranie odwołane. Odpisałam – czy to z powodu śmierci Hanki Mostowiak? 

  

poniedziałek, 14 listopada 2011

Listy do M


Nie będzie obiektywnie, choćbym chciała to nie będzie, bo jak ma być, skoro mój ulubiony aktor, Maciej Stuhr wchodzi do mieszkania i przedstawia się słowami: „nazywam się Bałwanek Mrozek!”
Czyli cudownie odnaleziona rodzina, wiedziałam!
A wcześniej jeszcze jest taka scena – białe, metalowe łóżko, identyczne jak moje, w łóżku ktoś śpi. Dzwoni budzik, pierwszy zrywa się z oburzeniem kot śpiący na człowieku. Dokładnie tak samo jak u mnie.
Dalej nie będę Wam opowiadać filmu, napiszę tylko, że  potem już nie było tak, jak w moim domu. Mikołaj był paskudny i wredny, klął na dzieci, interesował się za to mamuśkami, które zresztą dziećmi też się za bardzo nie interesowały. Dzieci też aniołkami nie były, choć miały anielską urodę to były naprawdę niegrzeczne.
Akcja filmu toczy się w Warszawie, choć na chwilę przenosi się do lasu, gdzie pewien desperat wywiózł dla opamiętania swoją kłótliwą żonę. Jak ona się na niego darła, ludzie, jakbym słyszała siebie, aż mi się zrobiło wstyd. Znów się identyfikuję? W każdym razie będę pamiętała, że kłótliwe żony wywozi się w święta do lasu wilkom na pożarcie (albo coś w tym rodzaju). Ważne, aby to była wigilijna noc bo jest szansa, że kobieta jednak przemówi ludzkim głosem.
Film jest o samotności. Choć bohaterowie żyją w wielkim mieście, mają pracę, rodziny, mnóstwo zajęć a mało czasu, są samotni i sfrustrowani. Pragną miłości – rodzice kochają dorosłego syna i wszelkimi metodami usiłują pokazać mu, że synem jest się całe życie a  syn boi się powiedzieć rodzicom o swych wyborach nie chcąc ich zranić. Królowa o lodowatym sercu ukrywa swój dramat za parawanem luksusu i wyniosłości, dziecko rozmawia z nieżyjącą mamą i każda z postaci w tym filmie woła tak naprawdę o miłość. Nieważne są prezenty, choinka, wolny czas, jeśli nie ma tego najważniejszego, dlatego wszyscy rozpaczliwie usiłują odszukać sens Bożego Narodzenia.
Czy jest dużo śmiechu? Częściej się wzruszałam niż śmiałam, choć oglądając miałam uśmiech na twarzy cały czas. Chciało mi się wraz z aktorami śpiewać kolędy, chciałam się też mścić na tym patologicznym Mikołaju i się cieszyłam, jak rąbnął na lód. To chyba dobrze, gdy widz się tak angażuje?
To jest świąteczna komedia, są więc elementy świąteczne – renifer, pierniczki, choinka, prezenty i światełka. Ale jest też za lekką, komediową konwencją ukryte przesłanie – warto marzyć, marzenia się bowiem spełniają i tak naprawdę wszyscy pragniemy miłości, a  cuda zdarzają się nie tylko w wigilijną noc.
Mitja Okorn zrobił lekki, nieskomplikowany, zabawny film. Wiem, wiem, wszyscy będą podziwiać rolę Tomasza Karolaka bo jest w niej niesłychanie przekonujący, ja sama przez chwilę pomyślałam, że może on naprawdę jest taki wredny i cyniczny i dlatego tak dobrze gra. Jednak ja stoję przy swoim i podziwiam kunszt aktorski i chłopięcy uśmiech Maćka Sthura, czyli Bałwanka Mrozka.



znów o tych kotach

Biały Kot czyli Zbójca czyli Prześladowca rządzi nie tylko w ogrodzie i Kiciulek dostaje czasem łomot aż lecą kłaki. Ale Kuciulek wie, kto tu tak naprawdę rządzi i gdy tylko jestem w domu, nie odstępuje mnie na krok chyba, że śpi w szafie. Najchętniej by spał jednak na moich kolanach albo na parapecie na wyciągnięcie łapy. Kiedy Biały Kot się zbliża, Miauleństwo drze się, wskakuje mi na ręce i stamtąd fuczy, syczy  jak żmija a nawet wygraża Białemu Kotu łapą, no, bardzo bojowy i odważny. 
Gorzej, kiedy nie ma nas w domu dłużej bo wówczas Biały Kot siedzi na ganku i pilnuje domu i miski, bo mają na ganku zostawione żarcie a Kiciulek idzie do pana do dworu i udając biednego bezdomnego kota obżera się jak dzika świnia bo tam jest luksusowa kuchnia. Potem (widziałam to na własne piękne oczy idąc od przystanku do domu) toczy się okrągły jak piłka główną bramą bo przez siatkę się przecież nie dźwignie. Mogę za to śmiało powiedzieć, że jest z nami z wyboru, bo przecież mógłby w tym dworze zostać za żarcie na zawsze.
W piątek wyjeżdżaliśmy na cały dzień, wieczorem koty czekały obydwa plus ta nieśmiała trójkolorowa pod wiatą, w sobotę byłam w domu sama ale będąc dość zajętą nie zwracałam za bardzo na koty uwagi. Dopiero wieczorem zauważyłam, że od paru godzin nie potykam się o Kiciulka co mnie mocno zaniepokoiło. Biały Kot spał na oknie a tego małego dziadygi nie było ani w szafie, ani na łóżku, ani pod drzwiami w łazience, ani na krześle pod stołem. Im bardziej szukałam, tym bardziej kota nie było. No to zginął!
To ja od razu na Krzyśka mojego – na pewno gdzieś go zamknąłeś, może w aucie albo w szafie w garażu!
Krzysiek dla świętego spokoju nie chcąc słuchać cały wieczór lamentów olaboga zginął kot na pewno go potrąciło auto zagryzły psy kopnął koń sąsiada złapał się w pułapkę na szczury poszedł do tego garażu klnąc pod nosem na mnie na koty i na własną głupotę, bo dawno mógł całe towarzystwo wsadzić do wora i utopić w Wiśle, proste. Przyszedł, rzucił klucze na biurko. W aucie kota nie było, w szafie kota jeszcze bardziej nie było. No to kolej na mnie. Założyłam polar na piżamę, buty na bose stopy, wzięłam latarkę bo nocą najlepiej szukać kota z latarką, wyszłam na schody i zamiast jak zawsze wołać „kotku” wrzasnęłam - jakie zimno, ojasnygwint!
A z  piwnicy rozległo się żałosne miauuuuuuuu!
Kiedy przed południem byłam po sok, kot musiał wleźć tam za mną, a drzwi do tej części piwnicy starannie się zamyka bo tam jest żywność i kotom tam wchodzić nie wolno.
Kiciulek wyrwał do domu jak strzała, mało nie połamał łap na schodach i w progu nie wyrobił, zderzył się ze Zbójcą który jest o połowę większy, więc i cięższy ale poległ, przynajmniej na chwilę, bo potem było to co zawsze, czyli wrzask, wskakiwanie na ręce i syk.
Ciekawe, czy dziś pobiegnie za mną do piwnicy.

sobota, 12 listopada 2011

a miało być święto

Przychodzi tu wielu Polaków mieszkających za granicą, na pewno oglądaliście wiadomości i niepokoiło Was to, co się wczoraj działo wczoraj w Warszawie. Dlatego postanowiłam wkleić Wam link, gdzie mój znajomy bloger Vojtek zamieścił własną relację z tych wydarzeń. 

piątek, 11 listopada 2011

nasza mama


W czwartek wieczorem rozmawiałam przez telefon z siostrą, która na koniec powiedziała – mama za nami tęskni. Błyskawicznie podjęłam decyzję i w piątek rano, gdy tylko zakończyłam konkurs (jestem strasznie obowiązkowa i nie mogłabym spokojnie jechać wiedząc, że ktoś może tu czeka i zagląda czy wygrał czy niestety nie tym razem) ruszyliśmy w drogę. Już z samochodu wydzwaniałam do jednej siostry, drugiej, trzeciej i udało się. Zrobiłyśmy mamie niespodziankę - harmider, zamieszanie, przekrzykiwanie, śmiechy, żarty, uściski! Bo odkąd opuściłam rodzinny dom, a to już prawie 30 lat, to nigdy nie udaje nam się spotkać tak, abyśmy były u rodziców wszystkie jednocześnie. Bo albo któraś jest za granicą, albo na porodówce, albo chora, albo coś innego, ważnego, i się nie da. Nie wstawię zdjęć z siostrami choć wszystkie się mamie udałyśmy jak nie wiem co, nie wstawię bo nie pozwoliły, mama też nie będzie bardzo zadowolona, nawet się tłumaczyła, że dawno nie była u fryzjera więc nie chciała sobie z nami zrobić żadnego zdjęcia. Ja uważam, że nasza mama jest najpiękniejsza na świecie.

rozwiązanie konkursu

Miło mi Was poinforomować, że Mirek czyli osiem i pół z czaterii  w obecności 90 obserwatorów wylosował zwycięzców konkursu. Tym razem szczęściarzami są:
Steddl, Marga i vivi22. Gratuluję i proszę zwycięzców o kontakt mailowy.

czwartek, 10 listopada 2011

żeby w domu było trochę lata

Kiedy już listopad ogołoci ze szczętem ogród i za oknem sterczą gołe konary, na których drą się jakieś ptaszyska a o szyby dzwoni deszcz (jeszcze tylko brakuje szatana) pocieszam się zielenią udomowioną. Dziś Wam chcę przedstawić to, co mi jakoś samo urosło, mimo prześladowań kocich i zaniedbań ludzkich. W tym roku zaskoczyła nas poisencja, ponoć kwiat jednych świąt, u nas kupiona była w zeszłym roku w ostatniej chwili, najmniejsza lichota z wyprzedaży. Stała tak sobie na kuchennym oknie do niedawna i nikt na nią nie zwracał uwagi, aż tu nagle rozrosła się i wybarwiła. Sama,bez proszenia i pędzenia, czyli poganiania, aż mi wstyd, że o niej zapomniałam a tu proszę, jaka piękna.
Stefanotis - to samo, kupiłam bo pięknie pachniał a potem stał całe lato pod wiatą i nikt się nim nie przejmował, jak się podlewało pelargonie to jego też, nie sądziłam, że wróci do domu ale jak nie zabrać takiej bujnej rośliny?
Ta dziwna palma obok, była całkowicie uschnięta i syn ją przywiózł bo syn też nie lubi zmarnowanych roślin i wierzy, że ja uratuję prawie każdą, ech, dzieci, dzieci. Palma wypuściła nowe pędy ale urodą nie grzeszy, trzymam ją bo przez sentyment, bo jednak odżyła to jak to wyrzucać?
Na koniec maltretowany przez koty, trzy razy połamany hibiskus. A to kolorowe dostałam niedawno od mamy męża, bardzo ładne, trzymam z daleka od kotów.
PS. Kocham ten blog, przed chwilą wyłączyli mi prąd a piszę od razu na blogu i mi się wszystko zapisało. Gdzie indziej byłby płacz i zgrzytanie laptopa, wszystko by się poszło.. kochać.
trochę za wcześnie się wybarwiła

palma cudem ocalona w kącie a stefanotis jak  kolumna

hibiskus niedługo zakwitnie

prezent od babci

środa, 9 listopada 2011

Airwaves czyli automotywacja na zakręcie


Przedstawiam Wam kolejny film z cyklu „Mentolniecie”. Tym razem dziewczynie przytrafiło się to, co zdarza się czasem każdemu z nas. Kiedy samochód jest nam potrzebny najbardziej bo trzeba gdzieś pilnie jechać to niestety, złośliwiec się zepsuje. Jest zimno, dziewczyna jednak jest ubrana lekko, rozumiem ją doskonale, musi mieć dziś zrobiony ten samochód! A tu pan mechanik porusza się jak mucha w towocie, drugi zachowuje się, jakby się jeszcze nie obudził, trzeci też nie przejawia entuzjazmu, wszystko leci im z rąk.  Zniecierpliwienie dziewczyny narasta, ja też bym się wkurzyła widząc wypisane na twarzach mechaników pytanie „aleosochodzi?”
Wreszcie otwiera torebkę, znajduje gumę do żucia i częstuje nią mechaników. To nie próba korupcji ani nie dodatkowa gratyfikacja a jednak panowie zaczynają się szybciej ruszać , mam wrażenie, że słyszę poganianie  szefa „ruchy, ruchy”. Wszystko nabiera kolorów, staje się dynamiczne, samochód zostaje w błyskawicznym tempie naprawiony a mentolnięci mechanicy żegnają klientkę z uśmiechem na twarzy. 

artykuł sponsorowany

wtorek, 8 listopada 2011

dobrze wychowany kot

najgrzeczniejszy
Mam naprawdę mało czasu ale musiałam Wam to zdjęcie tu wstawić, zrobione komórką byle jak, za co przepraszam, ale mina tego kota mnie rozbroiła. On tak siedział na krześle cały czas, do ostatniego pieroga! Jak pomnik!
Miłego wieczoru!

poniedziałek, 7 listopada 2011

opis podróży (na życzenie Liptona_R)

Tam.
Piąta rano to dla niektórych środek nocy. Dla mnie nie, bo o tej porze kotwory zaczynają aktywność i sprawdzają, czy żyję. Wstałam więc. Litościwie pominę szczegóły związane z oporządzaniem. Kotów i siebie. Miałam zresztą wszystko przygotowane i nawet spakowaną torebkę.
Autobus podmiejski, potem tramwaj i tu pierwsza niespodzianka – z powodu remontu tramwaje jeżdżą znacznie dłuższą trasą. No, biednemu zawsze rozkład w oczy. Jak ktoś lubi wycieczki wokół Plant to się ucieszył, ja nie, bo kiedy wysiadłam w pobliżu dworca, zostało mi do odjazdu pociągu nie 15 minut tylko z pięć.
Byłam w butach na dość wysokich szpilkach. Musiałam w nich przebiec pierdylion schodów w dół, potem kawał podziemnym przejściem, potem następny pierdylion schodów w górę. Na górze kostka, układana na pewno przez Waldemara, dla szpilek to koniec. Potem jeszcze bieg na ostatni peron, znów schodami w dół, w górę, i skok do drzwi. Zdążyłam. Kiedy usiadłam, nogi trzęsły mi się ze zmęczenia jak po godzinnym treningu na stacjonarnym rowerku.
Pociąg ruszył i pan zapowiedział, że następną stacją będzie Warszawa. Pokochałam go za te słowa i obiecałam, że zawsze już będę jeździła takimi pociągami. Po trzech godzinach byłam już w Warszawie.
Z powrotem.
W Warszawie nie musiałam nadwyrężać nóg bo są ruchome schody. Bez paniki znalazłam odpowiedni peron i tor. Tak tak, jak jestem sama to nie histeryzuję, nie panikuję, tylko po prostu czytam informacje. Pociąg przyjechał oczywiście punktualnie, zajęłam swoje miejsce, a gdy ruszyliśmy, pan, którego pokochałam rano, zapowiedział, że jeśli ktoś ma bilet do Skarżyska czy Kielc to ma ostatnią szansę i niech wysiada w Warszawie Zachodniej bo potem następny przystanek będzie w Krakowie. I jak go za to nie kochać, ha! Pokochałam go więc jeszcze mocniej.
Podróż upłynęła mi na piciu kawy, jedzeniu ciasteczek i rozmowie z przemiłymi ludźmi, którzy również pili tylko kawę lub wodę.
W Krakowie czekał na mnie na peronie stęskniony mąż a w domu jeszcze bardziej stęsknione koty, które przez cały dzień nie miały się z kim bawić w „wpuść kotka wypuść kotka”. 

sobota, 5 listopada 2011

w telegraficznym skrócie

Było fantastycznie! Dzień pełen niezwykłych wrażeń, który zaczął się wczoraj komedią omyłek bo umawiałam się z blogerkami, które miały spotkanie w Warszawie i tak - ja myślałam, że one też będą na pokazie filmu a one myślały, że ja będę miała ten pokaz dużo później. Jakie to szczęście, że mamy  telefony. Agnieszko, dziękuję za troskę, jestem szczęśliwa wiedząc, że mam takie oparcie. Małgosia, która wyszła po mnie na dworzec, warta jest osobnego posta.
Poznałam nowych ludzi, dostałam autograf z dedykacją od reżysera, z którym zresztą rozmawiałam jakby był moim kolegą a nie ważnym  reżyserem, a co dalej, to napiszę jutro, bo blog onetowy był chyba długo na pierwszej stronie portalu i wygląda to dość masakrycznie, muszę więc najpierw tam zrobić porządek.
Tak sobie pomyślałam - gdyby tak miaukotka rzuciła się na euforię z wypruwaniem flaków a euforia rzuciła się na miaukotkę to oni by mieli to, co lubią najbardziej a ja bym miała święty spokój i pisała same szczęśliwe notki. 
Widzę, że i tak piszę. Wszystkim bez wyjątku przesyłam uściski! 
Acha, byłam na przedpremierowym pokazie filmu "Listy do M"

piątek, 4 listopada 2011

na stare lata

Na stare lata mi się trafiają fajne rzeczy i jak tu nie skorzystać, kiedy jasnym się staje, ze teraz albo nigdy. Wstyd się przyznać, ale ja świata nie widziałam i nie wiadomo kiedy życie zaczęło nabierać galopu. Młodym się wlecze a starszym to rok po roku mija nie wiadomo kiedy i nagle się okazuje, że dzieci dorosłe, drzewa, te przez nas posadzone, są największe w okolicy, pies jeden i drugi dożył starości..i przychodzi świadomość - też  nie będę żyć 150 lat, o czym wcześniej nie wiedziałam, to jasne, dlatego odkładałam te wszystkie sprawy nie wiadomo na kiedy.
Po porannym przeglądzie blogów (tak tak, codziennie tu wchodzę i najpierw patrzę, co tam u kogo nowego) przeczytałam na blogu "Raptularz z Irlandii" że jestem blogową celebrytką. Roześmiałam się na głos bo blogowi celebryci byli w Gdańsku na forum a ja się tam czułam jak myszka, nikt mnie nie znał i nikt na mnie nie zwracał uwagi, co nawet przy stole na wieczorku integracyjnym było powodem żartów - sześć milionów wejść i nikt nie zna jej bloga, śmialiśmy się wszyscy z tej "sławy" bo nie ma się co obruszać, taka ta popularność.
Ale i tak coś znaczę, bo z powodu pisania bloga zostałam zaproszona do kina. Kino jest w Warszawie, mam jechać, obejrzeć film i potem Wam napisać, czy mi się podobało. To będzie trudne, bo ja tak mam, że mi się wszędzie podoba właśnie z tego powodu, że nigdzie nie bywam i te wszystkie miejsca i zdarzenia są dla mnie nowe a ja chłonę jak dziecko, nakręcam się i jeszcze długo żyję tym wydarzeniem. Jadę jutro, to napiszę Wam o wszystkim dopiero w niedzielę. Może tym razem się powstrzymam od opisu podróży.  

środa, 2 listopada 2011

mentolowo reklamowo konkursowo!

Moja mama nie pozwalała dzieciom żuć gumy do żucia. Mówiła, że to wstrętne przyzwyczajenie, że jej się kojarzy z przeżuwającą krową, i że będziemy mieć robaki bo na pewno te gumy będziemy wyciągać z buzi brudnymi rękami i za chwilę z powrotem je żuć. Mieliśmy takiego wujka, który pracował za granicą i jak przyjeżdżał, to kupował nam w Peweksie różne drobiazgi, w tym właśnie gumy do żucia takie z historyjką obrazkową. Wujek miał chyba u mamy jakieś fory bo jednak pamiętam smak tych gum.  Były jeszcze gumy rozpuszczalne, i oczywiście balonowe, to już mama miała rację bo się pomagało rękami w robieniu tych balonów.

Potem zaczęłam palić papierosy i wiadomo – guma do żucia zawsze mi towarzyszyła dla odświeżenia co tu się czarować – śmierdzącej paszczy. Trochę to pomagało, ale i tak smród papierosów przenikał włosy i odzież, więc dla otoczenia nie miało to wielkiego znaczenia, tak sądzę. Bardzo pomogły mi gumy do żucia, gdy palenie rzuciłam. Nie żadne z nikotyną, nie bawiłam się w substytuty, o, nie, po prostu kupowałam najsilniejszą miętową gumę do żucia i wściekle gryzłam aż do bólu szczęki.
Jak nie żułam gumy to jadłam co popadnie, palenie rzuciłam ale przytyłam cały rozmiar i kiedy postanowiłam się odchudzić, znów pomogła mi guma do żucia.

Wygląda więc na to, że żuję prawie całe życie. Odświeża mnie to i uspokaja. Mam na blogach reklamę gumy  Airwaves i jakoś tak na początku kampanii byliśmy z mężem na zakupach, już sięgałam po taką gumę jak zawsze, gdy on zwrócił mi uwagę – reklamujesz Airwaves a nie wiesz, jak smakuje! Wzięłam więc jedno opakowanie bo rzeczywiście byłby wstyd jak nie wiem co, i oszukaństwo, jak mam coś chwalić to powinnam znać!
Jest niesamowicie mocno miętowa, chyba najmocniejsza ze wszystkich gum, od razu czuć miętę w gardle i w nosie, dla mnie to było zaskakujące bo reklamom wierzę tak sobie i myślałam – guma jak guma a tu proszę, miła niespodzianka, wrażenie, jakbym przed chwilą wyszorowała zęby mocną miętową pastą, lubię takie uczucie świeżości. Poczęstowałam Ukasza, potwierdził, bardzo mocna, odświeżająca.
Mąż gum nie lubi (bez podtekstów) i nie dał się namówić.
Zostało jeszcze kilka dni konkursu, link jest u samej góry, zapraszam Was, czeka 3 bony trzy bony Sodexo, każdy ma wartość 50 zł.

wtorek, 1 listopada 2011

w Krakowie Dulska ma się dobrze

Byliśmy na Cmentarzu Rakowickim. Mam zdjęcia ale nie opublikuję bo są pełne ludzi. Żywych oczywiście. Spacerowaliśmy po najstarszej części odczytując napisy na tablicach. Status społeczny, pochodzenie, wykształcenie, zawód, tego wszystkiego można się dowiedzieć jak z dokumentów. Imię, nazwisko, obywatelka Łobzowa, doktorowa. Między jedną a drugą datą napisane to, co miało wówczas znaczenie. Och, pani profesorowa też tu spoczywa. Nie widziałam nigdzie tabliczki służąca pani doktorowej.
Teraz się więcej pisze o miłości. Najukochańszy tatuś, najdroższa żona, spoczywa, śpi, odeszła i nie ma już nic do powiedzenia bo przecież nie żyje. Można więc sprzedać jej grobowiec wraz z nią. Można też położyć na płycie kwiaty – takie, jak lubili albo takie, jak my lubimy i są modne.
Przechodziliśmy koło grobowców zakonnic, wśród tego przepychu wyglądały nieskończenie skromnie, jak opuszczone, z palącymi się zaledwie kilkoma zniczami. Bo zakonnice nie mają się przed kim na cmentarzu popisywać, nie przyjdzie ciocia, kuzynka, wujek i koleżanka z pracy zobaczyć, czy mają najmodniejsze dekoracje.