czwartek, 16 października 2025

purpurowa pycha

 



I nic na to nie poradzimy. Jesień kojarzy mi się z przemijaniem, niby jeszcze można pożyć parę lat ale bez szaleństw heh tak jakbym poszalała latem.  

Najpierw myślałam, że emerytura jest jak urlop tylko nie trzeba się przejmować, że niedługo się skończy. Ale to nieprawda. Urlop to było łapanie wielu srok za ogon choć tak naprawdę rzadko złapało się jedną. Przeważnie pierwszy tydzień chorowałam a w drugim martwiłam się że już za parę dni trzeba wracać do orki. To nie jest tak, że mi się nie należało jak wszystkim 26 dni. Owszem, należało się, ale nigdy nie można było wypisywać tych wolnych dni więcej niż dwa tygodnie czyli 10 dni. 

Remont! Odwiedziny rodziny! Sprzątanie z myciem okien! Przetwory w ilościach potrzebnych dla pułku! Zakupy! Zapraszanie gości! 

Pozostałe wolne dni trzeba było wybrać w listopadzie albo w marcu, dlatego w tych miesiącach jeździłam do Rabki i rzeczywiście tam odpoczywałam. Ale plany miałam takie - na emeryturze odwiedzę wszystkich którzy mnie od wielu lat zapraszają. Zapiszę się na jakiś fajny kurs albo dwa. Obejrzę wszystkie zaległe seriale bo wstyd się przyznawać, że nie wiem o czym jest doktor Hause a na Wiedźminie spałam, choć wiem o czym jest bo czytałam. Przestanę mieć wyrzuty że marnuję czas! 

Tak sobie planowałam a tu wyskoczył problem z gópiguzem i plany trafił szlag. Jest oczywiście dużo lepiej niż zaraz po radioterapii ale nie jest łatwo. Nie zamierzam ukrywać, jak bardzo jestem zła na swoje ciało. Zawiodło mnie i rozczarowało. Miałam nadzieję zestarzeć się powoli, brzydnąć bez widocznego szoku na twarzach dawno nie widzianych znajomych, trzymać się żeby się puszczać.  Tak naprawdę to starzenie się z godnością jest chyba wymyślone przez kogoś, kto nie wiedział o czym mówi. Godnie to ma się zachowywać lekarz, który niecierpliwie poprawia obolałe ciało pacjenta i zapomina, że każde przekręcenie się na bok sprawia ból więc trzeba to robić powoli i ostrożnie. Wiecie, jak schodzę z tego stołu do rezonansu to najbardziej się boję że uderzę głową w ścianę bo tak mi się wszystko kołysze a za drzwiami już czeka kolejny pacjent więc szybko-szybko. No, nieważne, nie chciałam się użalać. Miało być o jesieni. 

Jeszcze jest piękna ale już jest cicho. Kwiaty już przekwitły, ptaki odleciały, co miało dojrzeć to dojrzało. 

W zeszłym roku posadziliśmy mnóstwo wiosennych cebul, przetrwałam zimę i wiosną chwaliłam się kolorową rabatą i tak samo zrobiliśmy tej jesieni.  Trzeba mieć nadzieję i plany. 


3 komentarze:

  1. Ja nie lubię jesieni, łapie mnie chandra i dopiero w okolicach grudnia odzywam. Trzymaj się, mocno ściskam ale tak aby Cię nie bolało.

    OdpowiedzUsuń
  2. U mnie szaro na niebie, na drzewach złociście. A życie nauczyło mnie, że im mniej planuję w temacie "najbliższa przyszłość" tym lepiej dla mnie. I w tej chwili plan na 3 dni na przód to norma, bo życie niestety w brutalny sposób udowodniło mi że nawet najlepszy, najmądrzejszy plan może zwyczajnie nie wypalić i z pięknego planu zamienić się w nie piękny koszmarek. Lubiłam zawsze początek jesieni, gdy przyroda w widoczny sposób wchodziła w stan nasycenia i spokoju a zieleń zaczynała zmieniać barwy. I jesienne grzybobrania, których teraz mi wyraźnie brak. A teraz- zmianę zieleni w żółcie o różnych natężeniu owszem są, ale brak mi tych innych atrybutów jesieni. I niestety nawet po najpiękniejszej jesieni następuje zima i jedyne o czym wtedy marzę to - zapaść w zimowy sen i obudzić się dopiero wiosną.

    OdpowiedzUsuń
  3. Trzeba mieć nadzieję i plany, bo inaczej wszystko straci sens!

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz