Moja siostra się martwi jak wszystkie albo prawie wszystkie matki. Martwi się i ale i podziwia, że jej dzieciom chce się jechać kilkaset kilometrów tylko po to, by spędzić z sobą kilka godzin. Zamiast odpocząć, poleżeć na kanapie, oszczędzać się i korzystać z wolnego dnia.
A co robiłyśmy, będąc w ich wieku?
Kiedy i w jakich okolicznościach powstało kultowe rodzinne powiedzenie "pilnujcie pieca bo Bartuś już wstał"?
Dla przypomnienia napiszę, możecie mnie za to ochrzaniać przez telefon ile tylko dusza zapragnie.
Taka wigilia raz u nas była. Siostra ze szwagrem przyjechali z czwórką dzieci, dziewczyny natychmiast zabunkrowały się w pokoju Łukasza a chłopcy spędzali czas dobijając się do nich. Wszystko jest gdzieś nagrane (miałam wtedy kamerkę jak jaki burżuj) chłopcy tłukli się pod choinką bo jeden śpiewał kolędę a drugi śpiewał nie napiszę co. To były jedne z najfajniejszych świąt. Przypominam, że podróżowaliście autobusem, pociągiem, tramwajem i autobusem z czwórką dzieci w tym dwoje w wieku przedszkolnym i jakoś się Wam chciało!
Albo taki Sylwester.
Co robicie? A nic, w domu będziemy. My też. No to jedźmy do najstarszej siostry! Każdy złapał do jedzenia to, co miał. Trzy godziny jazdy rozlatującym się fiatem 125p. Z nic nierobienia zrobiła się impreza na kilkanaście osób.
Myślę, że skoro do tej pory żadne z dzieci nie zarzuciło nam, że w czasie tych odwiedzin musiały sypiać na podłodze na materacach w jednym pokoju i że w święta mogły rozrabiać ile chciały aż same padły ze zmęczenia, to nie robiłyśmy im krzywdy.
Myślę również, że właśnie dlatego nie leżą na kanapach w wolnych od pracy dniach tylko wolą jechać kawał drogi, by się zobaczyć.
Fajne :-)))
OdpowiedzUsuńSpontaniczne spotkania są najlepsze :-)))
To fakt, Był w nas ocean entuzjazmu
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Leżeć sobie można w każdy zwykły weekend, a w święta trzeba się cieszyć i doceniać, że ma się z kim świętować :)
OdpowiedzUsuńJako, że jestem również w bardzo słusznym wieku, pamiętam dobrze te zjazdy rodzinne, imprezy nietylko świąteczne....Dzieci na materacach, dorosli...ach, wspomnienia....
OdpowiedzUsuńAle dziś, no cóż, u nas porobiło się inaczej. Dzieci porozrzucane: Liwerpool, Berlin, Katowice, a my z siostrą w holenderskim Limburgu.... Spotykamy się rzadko i nie wszyscy na raz... Pozostaje skype do codziennego użytku i telefony...
Może dlatego dziś niektórym się nie chce, bo nie chcą "powtórki z rozrywki". A ci, którym się chce, dawnych standardów powielać nie będą. Bo zamiast fiatów mają volkswageny. Zamiast m3 - własne domy. Ja sobie nie wyobrażam, by mi się chciało na pięćdziesięciu metrach, mimo, że kiedyś bardzo mi się chciało. Albo też tłuc się w trzech autobusach.
OdpowiedzUsuń:-)
OdpowiedzUsuńchciałabym, aby moim dzieciom też sie kiedyś tak chciało:)
A ja uwielbiam mój święty spokój po tych wszystkich jakże wesołych świętach, które mam za sobą. Ale jak kto lubi...Ale w tym roku będzie i dla mnie inaczej. Jadę do córki, a tam będzie dzieciarnia ,zgiełk, i tłum ludzi...
OdpowiedzUsuńJa spałam na sienniku ! 😊
OdpowiedzUsuńbo spontany są najlepsze!
OdpowiedzUsuńOpisałaś Święta z mojego dzieciństwa. Podróże autobusem ogórkiem i tramwajem, szaleństwa z kuzynem, spanie na podłodze. Wspaniałe chwile!
OdpowiedzUsuńJa tez pamietam takie rodzinne zjazdy, glownie na Swieta. Spalismy po 3-4 na jednej wersalce, ale mozliwosc szalenstw z kuzynostwem do poznej nocy wynagradzala wszelkie niewygody! :)
OdpowiedzUsuńKiedyś jeździliśmy dwa razy w miesiącu spod Gdańska do Poznania - na brydża całonocnego do przyjaciół... Potem 2-3 godziny spania i do domu! Co drugi weekend. I to w czasach, gdy benzyna była na kartki...
OdpowiedzUsuńO kurczę, zrobiłaś na mnie wrażenie! A myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy, że sami wyczynialiśmy najdziksze swawole (bo tak było, swawole bywały nieziemskie) - wielki szacun, teraz już wiem, że z Ciebie niezrównana Zgaga:-)
UsuńJa tam wolę spokój i spędów nie lubię, a juz takich gdzie sa małe dzieci zwłaszcza nieznośne nie cierpę. Może dlatego, że jestem jedynaczką i bliskie mi osoby w większości juz są po drugiej stronie. Na przyjęcia do rodziny męża nie chodzę. W tym roku też zostaję w domu, a mąż jedzie do brata. Będzie impreza na conajmniej 20 osób...Brrrr...
OdpowiedzUsuńJedynaczka! Szczęściara:)).
UsuńA bo ja wiem, czy naprawdę szczęściara? Ja tam z rodziny wielodzietnej nie jestem (choć czasem, z rzadka, tego żałuję), mam tylko siostrę, mąż też. Ale siostry mają po dwoje dzieci, starsi z nich już mają dziewczyny. I tak w święta naszą zaledwie trzyosobową rodzinę odwiedza wielka rodzinna zgraja (choć aktualnie bez małych dzieci - najmłodszy ma 14 lat). I to jest bardzo miłe!
UsuńKiedyś często bywało tak, że wiejskie dzieci wyprowadzały się dla lepszego życia ze wsi do miasta i na święta zjeżdżały się do rodzinnego domu na wieś. I to jakoś wydaje się nam naturalne.
OdpowiedzUsuńU nas jest odwrotnie - mąż i ja pochodzimy z wielkiego miasta, tam się urodziliśmy, wychowaliśmy, skończyliśmy studia. Tam wciąż mieszkają nasi rodzice i siostry z rodzinami. My zaś parę lat po ślubie wynieśliśmy się na wieś prawdziwą (nie podmiejskie osiedle), mamy gospodarstwo rolne. Nasze dziecko już dorosłe w pełni wiejskie nie jest, bo dzięki dziadkom jego związki z miastem są bardzo silne, bliskie i częste. Tam uczęszczał do wszyskich przedszkoli i szkół, tam uczestniczy w kulturze. Tam ma dziewczynę, choć podmiejską... A od miasta tego dzieli nas odległość ponad 50 km.
I od lat tak jakoś się utarło - nie ukrywam, że z naszej inicjatywy - że na każde pierwsze święto, czy to wiosenne, czy zimowe, nasi bliscy przyjeżdżają na wieś. Tak tak, rodzice do dzieci na wieś. Oraz siostry z mężami, ich synowie, dziewczyny ich synów i - mam nadzieję, że w przyszłości też wnuki naszych sióstr, ha ha ha:-)
Jakoś tak miło nam jest, że nikt nie unika tych spotkań, że towarzystwo z czasem się nie kurczy, ale powiększa o dodatkowe osoby. Rodzina nam się rozrasta!
I teraz w nawiązaniu do Klarki - im wszystkim się chce jechać zimą te parędziesiąt kilometrów, żeby w cieple kominka, przy świątecznych pysznościach, śpiewając kolędy, w ciasnocie przy dwóch dużych stołach spędzić dłuuugie popołudnie i wieczór. Zdarzały im się podróże z przygodami - w śnieżycy, w zaspie, na lodowisku, z popsutym kilkanaście kilometrów od celu samochodem, gdy mąż musiał po nich wyjeżdżać terenówką i holować. Ale to wszystko są fajne przygody, miłe chwile, ciepło rodzinnej miłości. Minęły już czasy, gdy dzieci spały pokotem na materacach na podłodze w jednym z pokojów. Teraz czasem zdarza się nocleg podłogowy dorosłym już dzieciom, gdy zechcą jednak wypić drinka i nie wracać po nocy samochodem do domu. Dodam, że do nas nie docierają tramwaje, pociągi ani autobusy, samochód jest koniecznością:-)))
Klarko, a kto to jest Bartuś i dlaczego trzeba pieca pilnować?
OdpowiedzUsuńu siostry był trzon kuchenny z blachą. Dla domowych dzieci było jasne, że nie wolno otwierać drzwiczek i grzebać w ogniu ani w popielniku, ale dla Bartusia, który miał niecałe dwa lata, stanowiło to miejsce nie wiedzieć czemu cel życiowy. Uparcie i namiętnie za wszelką cenę usiłował dostać się do kuchni i do ognia. Łatwiej było upilnować piec, Kiedy rano po imprezie prawie wszyscy spali, to dziecko już się dobijało do drzwi i ktoś je wypuścił z takimi właśnie słowami.
UsuńU mnie rodzina malutka, i sami dorośli, chciałabym choć raz uczestniczyć w takiej gwarnej wigilii...
OdpowiedzUsuńU nas nie ma takich rodzinnych zlotów.Za to nei mam na co dzień męża ani córek, więc jak przyjeżdżają to wielka radość,kiedy udaje się nam wszystkim razem pobyć,nawet bez rozmów:)
OdpowiedzUsuńcoś jak u nas... ech milo poczytać, ze są jeszcze wariaci tacy jak my na świecie ;))
OdpowiedzUsuńbuziaki!!!
Moja pierwsza Wigilia ze świeżo poślubiona wówczas drugą mą żoną (1989) i dwumiesięcznym Kubusiem była szczególna. Do późnego wieczora ratowalismy nasze chore dzieciątko, prywatna wizyta, szpital itd (ropne zapalenie uszek!)...
OdpowiedzUsuńOk. 22.00 zasiedlismy wreszcie, gdy nasz Pączuś wreszcie po zastrzyku i kroplach spokojnie zasnął, zasiedliśmy do wigilijnego stołu. Miło jednak mimo wszystko powspominać...
ściskam i niezmiennie zapraszam
Takie traumatyczne przeżycia po czasie wspomina się ze spokojem i radością, że wszystko dobrze się skończyło.
UsuńJa też mam taką Wigilię do wspominania. Jest to Wigilia 1981 roku.
Udało mi się umknąć przed internowaniem. Do domu nie wróciłem. Przyjaciele z sąsiedniej ulicy zaoferowali mi "azyl". Ale idą święta - w domu żona i trójka dzieci - 13, 9 oraz pół roku. Powiedziałem sobie -trudno i przyszedłem do domu. Przy stole wigilijnym siedziałem w zimowych butach, na poręczy krzesła wisiała kurtka, szalik i czapka. Wszystko na podorędziu, na "w razie gdyby". Bo przecież gdyby chcieli mnie na prawdę złapać - to kiedy jak nie w Wigilię?
Jednak chyba nie byłem dla nich zbyt ważny, bo nic się nie stało. Ale tego "świątecznego" nastroju, nie zapomnę nigdy.
... a ja wspominam szpitalną wigilię na oddziale zakaźnym... wszyscy przy jednym stole na korytarzu... odry, zółtaczki i inne sr..ki...
OdpowiedzUsuńI zimny barszczyk.
Pozdrawiam, M.
u mnie kiedyś,kiedyś tak było.
OdpowiedzUsuńZloty u nas.Było cudownie...
To czasy gdy byłam dzieckiem.A potem tak jakoś się porobiło że rodzina mi się skurczyła w zasadzie do mamy;/
Żal.Zazdroszczę.I tego że się tak lubicie.Niestety u X-mena tej wspólnoty nie ma a taką miałam nadzieję bo rodzina duża.
W tym roku będę na takiej rodzinnej wigilii na wsi u córki z rodziną zięcia. Napiszę jak było po świętach..
OdpowiedzUsuńKlarka! Bardzo Ci dziękuję za ten post!Ach, od razu jakoś ciepło mi się zrobiło na sercu! jeszcze raz - dzięki!
OdpowiedzUsuńCzytając tego posta, przypomniałam sobie, że kiedyś byłam bardziej szalona. Wystarczył pomysł, iskra i od razu dzialanie, a teraz? Pięć razy zastanawiam sie, czy na pewno mi się chce.
OdpowiedzUsuń