piątek, 29 sierpnia 2014

czego się nauczy praktykantka..

Będzie o jedzeniu. W sam raz na weekend. Kiedyś wspominałam na blogu o moich praktykach w gastronomii, opisując przede wszystkim obskurne warunki lokalowe i fatalny stan higieniczny, w jakich nam przyszło pracować. Dziś napiszę o potrawach serwowanych w społemowskich knajpach.
Nie było stałej karty dań, kelnerka musiała dokładnie wiedzieć, co wyda kuchnia w tym dniu.
Czasem było tak - klient zamawiał naleśniki, kelnerka rzucała zamówienie do okienka i po chwili na całą salę słychać było krzyk - naleśniki wyszły! Czyli zostały zjedzone i dziś ich już nie będzie.
 W pierwszym roku praktyk pracowałam z doskonałą kucharką, nazywaną przez wszystkich ciocią. Ciocia podśpiewywała przy gotowaniu a kiedy uczyła mnie gotować, często pytała – ty byś to zjadła ze smakiem? Chodziło o to, że należało gotować tak, jak dla siebie. Miało być zrobione porządnie i dokładnie. W kuchni i na zapleczu było zawsze czysto, w piwnicy panował porządek. Piwnica pełna była warzyw i  ziemniaków a w przedsionku stały beczki z kiszoną kapustą i ogórkami. Używaliśmy słoniny i smalcu, masła i śmietany. Ziemniaki zawsze były omaszczone, kurczaki z chrupiącą skórką, kotlety „jak berety”. Naleśniki smażyłam, pocierając dno patelni kawałkiem słoniny nabitym na widelec. Dzięki temu były lekkie i doskonale się dawały formować.
Obiad wydawaliśmy od trzynastej. Dwie – trzy zupy. Żurek, kapuśniak, pomidorowa, ogórkowa, grochówka, jarzynowa. Żurek był zawsze, bo żur kisił się wiecznie w wielkim garnku koło kuchni. Barszcz czerwony czysty bywał rzadziej, częściej był barszcz ukraiński z kwaśną śmietaną. Zupa zawsze gotowana była od podstaw, rano do wielkiego gara wkładało się porąbane gnaty i to się gotowało kilka godzin, potem się odcedzało i to była podstawa nie tylko do zupy, do sosów również.
Kurczaki piekło się na elektrycznej patelni. Natarte przyprawami połówki rzucało się na rozgrzany tłuszcz i zamykało się patelnię na czas pieczenia, na koniec się otwierało i dopiekało dla chrupkości.  Powstałym sosem  polewało się ziemniaki. Ze skrzydełek robiło się galaretki na bufet. Zamawiający alkohol musiał obowiązkowo kupić zakąskę i zazwyczaj zamawiał galaretkę z nóżek albo drobiową. Ta z nóżek była przekleństwem praktykantek, trzeba było opalać świńskie kopyta, aby w galaretce nie było szczeciny i cierpliwie oddzielać mięso od tych drobnych kostek. Ciocia dorzucała do kotła racic golonkę – pijak też człowiek, niech zje jak gość!
Była pieczeń, nic szczególnego, kawał mięsa obsmażony a potem uduszony, podawany w plastrach. Z jarskich dań były naleśniki, krokiety z kapustą i  placki ziemniaczane. Obiad szybko się kończył i zostawały żelazne mrożone dania, przywożone w wielkich taflach nie wiadomo skąd, z całego serca przez nas znienawidzone – bigos i fasolka po bretońsku.
Dania te były niesmaczne, ich skład był nie do odgadnięcia i niestety, przeważnie wszystkie skargi i wpisy do książki zażaleń dotyczyły właśnie tych potraw.

Na drugim roku zostałam przeniesiona do knajpy w Tuchowie. To maleńkie miasteczko na południu. Knajpy, znajdującej się w rynku, już dawno nie ma. Pamiętam do dziś, jak Ciocia mówiła do tamtejszej szefowej - ty się nie bój, że ona coś ukradnie, ty raczej przypilnuj, żeby coś zjadła bo sama sobie nie weźmie.

Praktykantki co rano kursowały po miasteczku w charakterze dostawców. Szłyśmy więc do pobliskiej rzeźni i stamtąd przynosiłyśmy pojemniki pełne wątróbki, serc, płucek i  flaków. Podroby zamawiane były przez jakieś firmy, rozdające posiłki regeneracyjne. Wszystko to było świeże i wymagało dalszej, żmudnej obróbki. Przyrządzane było w najprostszy sposób – jeśli wątróbka to cebula i nic więcej.  Flaki wymagały długiego czyszczenia, gotowania, żmudnego krojenia.
Mięso na kotlety mielone mielili nam w tej samej rzeźni, czasem już w trakcie odbierania towaru  szefowa dzwoniła, żeby przypilnować i zmielić część łopatki bo jak nie to same będziemy mordować na knajpianej maszynce.
Przynosiłyśmy również wielkie bochenki chleba z pobliskiej piekarni i nawet chodziłyśmy ostrzyć noże do pobliskiej kuźni, znajdującej się w zawodowej szkole.
Warzywa przywozili hurtowo i składali je do piwnicy. Codziennie gotowaliśmy garnek buraczków na ćwikłę, robiliśmy surówkę z kiszonej kapusty stojącej w beczce w przedsionku i sałatkę z kiszonych ogórków z cebulą i musztardą. Ziemniaki gotowało się na zakładkę dwa razy tak, aby przez cały czas wydawania obiadu były świeże. Proste, bardzo zwyczajne jedzenie, znikało koło siedemnastej i znów w karcie był tylko bigos i fasolka po kretyńsku.
Jedzenie w tuchowskiej kuchni było dobre, natomiast warunki higieniczne urągały wszelkim zasadom i do dziś dziwi mnie, jakim cudem nie dochodziło tam do zbiorowych zatruć.
Tak sobie myślę, że przecież wtedy było na rynku o wiele mniej produktów spożywczych niż teraz, trudno było cokolwiek kupić a nikt nie mył zielonych kiełbas, nie dawał ludziom przeterminowanej żywności, nie odświeżał kurczaków. Jak brakło to nie było i koniec.


Chrzciliśmy piwo w bufecie;) 

wtorek, 26 sierpnia 2014

czasem się siekiera w torebce otwiera

(tytuł musi być chwytliwy)


Wczorajszy ranek był bezchmurny choć rześki. Wyszłam z domu nieco wcześniej, zegar w kuchni się śpieszy. Na przystanku stała już jedna osoba. Nie znałam jej ale kiedy przychodzę na przystanek, zawsze mówię „dzień dobry”, nieznajomym również.
Jak można się tak lekko ubrać, jak patrzę na panią to mi się zimno robi – usłyszałam w odpowiedzi.
Obydwie byłyśmy ubrane nieodpowiednio do pogody i pory roku, niczym dzieci z patologicznych rodzin. Ja miałam na sobie długie dżinsy, bawełnianą cienką bluzkę i sandały na bose stopy, pani miała płaszcz, spodnie, półbuty i gruby golf wystający spod płaszcza.  W ręku trzymała duży parasol.  

Co za okropne miejsce, zwariować można, codziennie są burze, jak jest burza to wyłączają prąd, co za straszny zwyczaj, nie ma prądu, nie ma niczego – zaczęła rozmowę.
Wyjęłam telefon, zerknęłam na wyświetlacz. Sześć minut, dam radę.
Rzeczywiście, bywa, że w czasie burzy braknie prądu – powiedziałam.
Ale u nas nigdy nie wyłączają prądu, co to za wieś jest, co za dziura, o, w tym sklepie mają samo dziadostwo a jakie drogie, w życiu tam nic nie kupię – wrzasnęła, nie wiem, czemu, na mnie.
Ja też tam niewiele kupuję,  po większe zakupy wszyscy jeżdżą do marketów a tu są takie artykuły pierwszej potrzeby – wyjaśniłam, na wszelki wypadek odsuwając się poza zasięg parasola.

Na przystanek podeszła znajoma, przywitałyśmy się.

Jak tu można żyć, cztery kilometry do kościoła licząc w obydwie strony, ja mam kościół dwieście metrów od domu – znów na mnie napadła.
Tu wtrąciła się znajoma – ale każdy przy domu ma dwa, czasem nawet trzy samochody, na piechotę to się idzie jak się chce, dla spacerku. Przeważnie – dodała uśmiechając się do mnie.
Co za zadupie, co za zacofanie, żadnych normalnych ludzi tu nie ma, nie ma gdzie iść,  jak możecie tak żyć – pani zrobiła się czerwona ze złości.  Poczułam się urażona. Chciałam być jednak do końca grzeczna, więc powiedziałam, że rozumiem, ma prawo do subiektywnej oceny naszej miejscowości, ale nam się tu podoba i  żyje nam się znakomicie. Odsunęłam się jeszcze dalej, kolejny raz wyjęłam z kieszeni telefon. Trzy minuty do odjazdu. Dam radę.
Tymi traktorami tu jeżdżą tam i z powrotem, i motorami, i dzieci wrzeszczą na placu zabaw!

Na przystanek przybiegła  kolejna sąsiadka.

Pani nagle napadła na nas wszystkie – czemu wy tu tyle tych kwiatków sadzicie, tu się nie da oddychać, pełno kwiatków!

Spierdalaj – powiedziała w powietrze któraś z nas, wsiadając do autobusu.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

o nawiedzonej babie

Zwlekałam dość długo ale resztki rozumu zwyciężyły i wczoraj koło jedenastej w nocy postanowiłam, że dziś rano zrobię to, czego z całego serca nie lubię robić ale raz na kilka lat trzeba.
Jak sobie coś wieczorem postanowię to zdarza mi się rano zapomnieć i nawet nie nastawiłam budzika, mając nadzieję, że zaśpię. Nie zaspałam ale i tak pojechałam tym ósma czterdzieści. Jak zajdę po dziewiątej to może mnie już nie zarejestrują, w końcu poniedziałek jest. Po drodze odebrałam wyniki, dwa tygodnie czekały i się doczekały.
Na parkingu podejrzanie pusto, ha, pewnie lekarka ma urlop! Wlazłam, w recepcji pielęgniarka i nikogo więcej. Może pomarli i dlatego nie ma żadnego pacjenta! Albo chorują.
 Zarejestrowałam się i polazłam pod gabinet. Dwie pacjentki, jedna po receptę, druga chora niezbadana. I ja, też zdrowa,  na ciele. Nawet nie zdążyłam pobawić się wózkiem dla lalek, a jest tam taki uroczy kącik dla dzieci, pełen zabawek, i już pani doktor zaprasza. Trudno.
Wlazłam. Czy pozwolę, aby studentka była obecna w gabinecie. Studentka wygląda na dziewczątko z gimnazjum to nie miałabym serca odmówić.  Powiedziałam po co przyszłam.  I już. Potem tylko do zabiegowego, gdzie tadam, studentka chciałaby dostać się do mojej żyły. Pomyślałam,  że i tak trzeba oddać krew i tak, a one na kimś się muszą uczyć, przecież na świniach byłoby niehumanitarnie. No to życzyłam nam obu powodzenia. Pielęgniarka czuwała jakby coś. Dziewczyna była bardziej wystraszona niż ja więc żeby ją uspokoić, powiedziałam, że wszystko opiszę na blogu.
Cóż, nikt nam nie obiecywał, że życie będzie cudowne.

Nie bolało. Nie ma siniaka, wkłuła się za pierwszym razem. I tak proszę państwa o dziesiątej, załatwiwszy wszystko, wyszłam z przychodni. 

PS o nawiedzonej babie napiszę jutro, bo to dużo pisania

sobota, 23 sierpnia 2014

po sąsiedzku

Był rok 1988, niezwykle lekka zima. Na Trzech Króli wprowadziliśmy się do naszego domu, w którym mieszkamy do dziś. Ale nie o nim dziś będzie.
Nie znałam tej miejscowości, nie znałam ani jednego człowieka, który tu mieszka. Nie wiedziałam, gdzie jest ośrodek zdrowia, szkoła, urząd gminy i kościół. Tak się domu nie kupuje, wiem, ale ja o tym nie decydowałam.
Smród, odrażający smród poczułam już w autobusie na pętli. Nie jeździł wówczas autobus MPK, tylko PKS. Teraz już nawet nie ma śladu po dworcu na wiadukcie, skąd odjeżdżał. 
Jeszcze nie wiedziałam, co tak cuchnie. Była bezśnieżna zima. Kraków kończył się wówczas tuż za motelem „Krak”, jechałam tym autobusem i widziałam potwornie brzydki teren. Byle jakie domy z pustaków,  przed domami łaziły kury.
Minęliśmy maleńki, drewniany kościółek, zjechaliśmy w dół i po chwili smród stał się nie do wytrzymania. Zrobiło mi się niedobrze,  dojechaliśmy na miejsce.
Ten odór towarzyszył nam przez kilka następnych lat. Pochodził z dworu, a raczej z gospodarstwa rolnego, które na terenie dworu prowadziło tucz trzody chlewnej. W dworze mieściło się kilka mieszkań i biura, w pozostałych budynkach chlewnie.
Zawsze zastanawiałam się, kto tam mieszkał wcześniej, jak wyglądał ten dworek przed wojną. Jeśli Was również to ciekawi, można poczytać tutaj klik
Konopkowie mieszkali tam prawie sto lat. Komuniści zdewastowali i zrujnowali nie tylko budynki, zniszczyli również rozległy, piękny park.
Stałam się  świadkiem odbudowy dworu. Z roku na rok piękniał. Czasem przez wieś przejeżdża kolumna eskortowana przez policję, czasem na chodniku stoją policjanci, strzegący obiektu. To znak, że na konferencji jest ktoś bardzo ważny.
Ale bywa i tak, że nie mam internetu, wówczas biorę laptop i idę do dworskiej kawiarni, zamawiam kawę i korzystam z ich sieci bez ograniczeń. Tam również Kiciulek namiętnie poluje na wiewiórki.

Dziś pozwoliłam sobie na spacer po dworskim parku. Nie umiem robić zdjęć, ale czyż nie jest piękny?




tabliczki z opisem roślin








tu mieszka właściciel

może nie każdy wie, że zdjęcie powiększy się, gdy na nim kliknąć



wtorek, 19 sierpnia 2014

jak to krakowianka


Sprawdziłam ceny - na Nowym Kleparzu czerwona papryka po 6 zł za kilogram. Warto było dźwigać przytycką;)
Już jest zamarynowana, a na obiad (dziecka, obijaaaat!) będzie faszerowana na różne sposoby.
Miłego dnia!

niedziela, 17 sierpnia 2014

Wyjazd studyjny do „paprykarzy"


Pan Prezes, gospodarz miejsca, gdzie byliśmy zaproszeni, tak żartobliwie nazwał producentów papryki. Mnie się podoba – bez zadęcia i tytułowania. Paprykarze.
Wyjazd studyjny nie jest wycieczką. Byliśmy gośćmi Stowarzyszenia „Razem dla Radomki”. Spotkanie zostało  zorganizowane  przez działaczy, o których już pisałam wielokrotnie. Jeszcze raz podkreślam – są to ludzie z pasją, pracujący na rzecz lokalnej społeczności z ogromnym zaangażowaniem.
Nie jest to oficjalne sprawozdanie, choć i tak zamierzam napisać je w dwóch wersjach.
Spod Krakowa za Radom – kawał drogi, ale jeśli jedzie się klimatyzowanym, wygodnym autokarem w miłym towarzystwie, to podróż się nie dłuży.

Pierwszym punktem programu było zwiedzanie Muzeum Gombrowicza we Wsoli. Nie będę  zdawać z tego zdarzenia szczegółowej relacji, dlatego wstawiam linki dla zainteresowanych.

I tak od zabytku do zabytku
aż wylądowaliśmy w miejscu zakwaterowania - luksusowym i eleganckim dworku. Potem była uroczysta kolacja z pysznym jedzeniem i śpiewami. Podziwiam i zazdroszczę wigoru i umiejętności bawienia się grupie z Zielonek. Jak oni śpiewają!
Dwór Zbożenna - tam nocowaliśmy

Chyba nudzę. Do brzegu, bo przecież miało być o Targach Papryki!

Kiedy już Gospodarze oprowadzili nas po miejscach, z których są szczególnie dumni,
replika dioramy "Bitwa pod Grunwaldem”

opowiedzieli nam o swojej pracy, ugościli nas obiadem, poszliśmy oglądać wystawę - próbować, podziwiać, kupować, i wreszcie z pełnym bagażnikiem tych warzyw wróciliśmy do domu.
Bardzo się cieszę, że mieszkam w miejscu, gdzie ludziom chce się dzielić swoim czasem, pracować na rzecz innych, zamieniać „ja” na „my”.
Panie i Panowie - organizatorzy i fundatorzy - gratuluję znakomitej organizacji i dziękuję!




Wersja nieoficjalna.

Jeszcze na parkingu byłam dość niepewna, czy dobrze robię, bo do końca nie wiedziałam, kto będzie na tym wyjeździe. Kiedy wysiadłam z samochodu (synek kochany mnie podwiózł, Krzysiek zawzięcie malował swój pokój, zawsze maluje, gdy ja się gdzieś na dłużej wybieram) zobaczyłam znajomego ze swojej wsi i ucieszyłam  się jakbym spotkała co najmniej cudem odnalezionego brata.
A potem było coraz lepiej, im głębiej w autobus tym więcej „cześć” i „a co ty tu robisz” i radość, bo już wiedziałam, że będzie doskonała okazja do plotek i zabawy. I tak sobie jechaliśmy i obgadaliśmy już wszystkich sąsiadów, znajomych i rodzinę, bo to jednak kawał drogi, aż zatrzymaliśmy się przy muzeum słynnego pisarza. Wszyscy rzucili się wysiadać i biegiem do tego muzeum w poszukiwaniu toalety. Potem było normalne zwiedzanie.


Pojechaliśmy dalej i zostaliśmy oprowadzeni po kościele w Wieniawie, dostałam nawet medalik z Matką Boską. A potem to już do hotelu, i wiecie, jak to jest – klucze do ręki, odświeżyć się i akcja „gdzie tu jest najbliższy sklep”. A co chcecie kupić? A co będzie!

Na szczęście sklep był daleko i nikomu się nie chciało iść, bo w hotelu jest dobrze zaopatrzona restauracja a do tego gospodarze przygotowali dla nas na wieczór poczęstunek, wyrób znakomity, zresztą jedzenie w tym hotelu było świetne i w wielkiej obfitości.
Jak pojedliśmy, to zaczęliśmy śpiewać bo część z nas należy do zespołów ludowych a część nie, a powinna, bo głosiska to mają ludzie nad podziw! Miałam zapisać sobie tekst jednej z piosenek, o tym, że miłość należy się każdemu i w każdym wieku, ale nie zdążyłam, szkoda, drugi Kolberg ze mnie nie będzie. Mury tego pałacyku są grube, pomieszczenia bardzo wysokie i jest to idealny obiekt na imprezy – jeśli ktoś chce spać to idzie do pokoju i spokojnie śpi, nie słychać żadnych głosów, wołania, śpiewu, jest idealnie. A jak ktoś nie chce spać to spędza miły wieczór z balującymi, bo po to są takie wyjazdy, wszak to nie pokuta czy pielgrzymka. 

Za to rano nie jest już tak wesoło, kiedy trzeba zaraz po śniadaniu wsiadać do autobusu i zwiedzać kolejne muzeum. To jest kara boska za nadużycie wieczorne, ale z drugiej strony nie sądzę, żeby nas tak znów bozia chciała karać za to, że się dobrze bawiliśmy.
Dobra, do brzegu.

Absolutnie nie chodzi o to zwiedzanie, bo lubię, ale ja mam delikatny słuch. I tak – ledwie usadowiłam się w autobusie, mając nadzieję na krótką drzemkę, gdy z głośnika zabrzmiała  ojapierdoleniewierze muzyka disco polo, konkretnie piosenka „niech żyje wolność wolność i swoboda”. Tu mi proszę dziękujcie, że nie wstawiam kawałka.
Myślałam, że jak powiem kierowcy, że mam okres, klimakterium i kaca i wobec tego bardzo grzecznie proszę o zmianę muzyki bo i tak jestem niepoczytalna więc po co mnie prowokować to zrozumie i sądzę, że tak właśnie byłoby, niestety, zanim uskuteczniłam swoją prośbę, z tyłu autobusu  odezwał się chór koła gospodyń wiejskich stokroć głośniej od radia autobusowego.
Potem było jeszcze kilka piosenek o wesołym życiu więźniów i innych alkoholików aż wreszcie wysiedliśmy pod Muzeum Kolberga, gdzie w desperacji siadałam na kanapach i kazałam sobie robić zdjęcia.



Potem spotkaliśmy się z wójtem i prezesem, i było to, co napisałam w części oficjalnej.



Na targach kupiłam z chytrości wór papryki, i to nie ja sama, koleżanki moje również, a do tego papryki w doniczkach i sama nie wiem co, a do autobusu było daleko, i jak my to zaniesiemy, głupie, no, jak? Więc ja będąc w sukience bardziej podobnej do piżamy wyglądałam na uciekinierkę z jakiegoś szpitala, dlatego udało mi się poprosić pana strażaka, pilnującego imprezy, aby nam pomógł. Pan zgodził się bardzo chętne ale niestety, nie pomógł mnie tylko mojej koleżance a mnie ten wór z papryką się urwał i tak szłam przez Przytyk gubiąc i zbierając torebkę, warzywa, marynarkę i medalik od księdza z Wieniawy. Panu strażakowi dziękuję za pomoc. Gdybym była dwadzieścia lat młodsza to zaniósłby nam te  toboły pod sam autobus, ale dobre i to.


I tak się mniej więcej to odbyło, jestem zachwycona!


czwartek, 14 sierpnia 2014

pozwoliłam sobie

Notka nie jest sponsorowana

Parę tygodni temu pisałam na pierwszym blogu o kłopotach z pomalowaniem paznokci. Wiem, w świecie głód, wojny, susza, powodzie i inne kataklizmy a ja się zajmuję i przejmuje wyglądem paznokci. Cóż, próżna jestem i lubię mieć ładne.
Narzekałam, że niedowidzę i ręka już niepewna, wskutek czego maluję pazury razem z palcami i to nie wygląda dobrze.
Dostałam wtedy maila od czytelniczki, którą znam i lubię, a to ważne. Bo od nieznanej osoby uznałabym taką wiadomość za spam. Poleciła mi dziewczyna kosmetyczkę, która za niewielkie pieniądze zrobi mi porządek z paznokciami u mnie w domu.

Długo się wahałam, ale nadeszła chwila prawdy i ten wyjazd na święto papryki, o którym już wspomniałam. To jutro, więc z duszą na ramieniu umówiłam się na dziś.

Zaletą zabiegów kosmetycznych we własnym  domu  jest intymność. W gabinecie kosmetycznym sztywnieję i nie pomoże nic, jestem spięta i zdenerwowana, każdy zabieg przeżywam jak wizytę u dentysty,  z tym mi się dokładnie kojarzy. W domu też byłam spięta, ale nie tak bardzo.

Pani kosmetyczka jest profesjonalistką. Przyjeżdża samochodem i wnosi do domu swój sprzęt, a jest tego sporo. Używa jednorazowych rękawiczek i papierowych ręczników. Wszystko ma czyste i sama jest schludna i czysta, zwracam na to uwagę, gdy kogoś poznaję. Pracuje szybko i starannie. Za pedikiur z malowaniem (ślicznie!) i manikiur oraz regulację brwi zapłaciłam 85 zł. Warto było, już się umówiłam na następny raz, przed wyjazdem do sanatorium zafunduję sobie lakier hybrydowy, o!


wtorek, 12 sierpnia 2014

chytra baba


Kupiłam sobie w internetowym sklepie książki i płacąc zaznaczyłam opcję "odbiór osobisty" czyli nie płaci się za  przesyłkę. A miałam się dziś nigdzie nie wybierać,  wczorajsza nawałnica obtłukła śliwki i trzeba z nimi robić bo jak nie to zgniją. No nic, zebrałam się i pojechałam tym dziewiąta pięćdziesiąt. Z pętli jeszcze musiałam podjechać kawałek tramwajem, odebrałam książki, wróciłam tym po jedenastej. 

W skrzynce znalazłam awizo, szlag, trzeba będzie jutro dyndać na pocztę. 
Bardzo mi się opłacało.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

wio, koniku

Koń w gospodarstwie był niesłychanie ważny. Na górzystych stokach wszystko trzeba było robić ręcznie. Koń ciągnął pług i brony, wóz zapełniony snopkami zboża, kopami siana, pakę pełną ziemniaków. Koń zwoził z lasu drewno. Czasem wiózł trumnę.
Wąskie, głębokie wąwozy, strome, błotniste, pełne kamieni ścieżki zwierzę pokonywało z trudem i z wysiłkiem. Człowiek, zanim sam usiadł, choćby nie wiem jak zmęczony,  musiał najpierw ściągnąć zwierzęciu uprząż, nakarmić je i napoić, zapewnić mu cień i bezpieczne miejsce do odpoczynku.

Kiedy tylko kogoś było stać na ciągnik, sprzedawał konie i  przestawiał maszyny.

Wykorzystanie zwierzęcia do pracy wiązało się z położeniem miejscowości – do niektórych domów i dziś ciężko dojechać samochodem, nie było dróg a pola były wąskie i nawet koniem nie wszędzie można było zawrócić, część zagonów uprawiało się ręcznie.

Przypominam sobie taką scenkę – dziadek Fabian jechał furmanką a ja wracałam ze szkoły i chciałam się dosiąść. Podwiózł mnie po równej drodze, ale gdy zaczął się podjazd pod górkę, zsiadł z wozu i mnie również kazał zsiąść. Po co dodatkowo męczyć konia, można przecież iść, mamy swoje nogi.

Widziałam w Krynicy paradne bryczki wożące wczasowiczów. Widuję w Krakowie eleganckie powozy – atrakcja dla turystów. O Zakopanem nie napiszę. Nie byłam nigdy i się nie wybieram. Ale bywam często w Ojcowie i tam też są bryczki.

Konie  wyruszają ze stajni wczesnym rankiem, idą wiele kilometrów na postój. Te miejsca nie są enklawami spokoju. Idą wśród ruchu samochodowego, potem stoją wśród zgiełku turystów czekając na kurs.
Obrońcy zwierząt oburzają się na właścicieli. Właściciel ma stos pozwoleń.  Z tej bryczki żyje. Mógłby z czegoś innego.  Wystarczyłoby, gdyby ludzie mieli na tyle rozumu i omijali te rozrywki szerokim łukiem. Mają nogi, mają meleksy, rowery, taksówki, tramwaje, autobusy i wreszcie samochody. Ale nie, muszą, jak paniska, wsiąść do bryczki i przejechać się z Rynku  pod Wawel. Bo im słoma z butów wystaje.


sobota, 9 sierpnia 2014

między ludźmi

Wyłudziłam próbki kosmetyków. Zaraz mi napiszecie, że to nie jest żadne wyłudzanie bo skoro stoją na ladzie przy kasie to przeznaczone są do rozdania. Kupiłam szampon i  krem i płacąc poprosiłam o te malutkie saszetki, ale cuda.

Nie ma nic za darmo. Tak się szczęśliwe składa, że nie mam wątpliwości co do tego stwierdzenia. Jeśli ktoś coś dostaje to inny za to płaci. Na przykład taka podwózka – i tak ktoś jedzie i tak, więc co za problem zabrać się przy okazji i cieszyć z darmowej jazdy? Kiedy byłam młodą dziewczyną, jazda tzw „okazją” była bardzo popularna. Zawsze miałam przy sobie kilka złotych, przeważnie równowartość biletu, aby kierowca wiedział, że doceniłam jego uprzejmość bo dla mnie dojazd na miejsce było bardzo ważny a on wcale nie musiał się zatrzymywać na moje rozpaczliwe  machanie.
Aż raz podrzucił mnie dawno nie widziany kolega (Jasiu, wybacz) i ja mu zostawiam  pieniądze a on się po prostu wściekł, poczuł się urażony bo potraktowałam go jak obcego. Trudno mi to jakoś sensownie wytłumaczyć,  ale to była kwestia honoru – chłopak jest honorowy albo jest dziad – tak to dawniej wyglądało.

Niedawno poczułam się po prostu rozpieszczona, gdy znajomi obwieźli mnie jak angielską królową i  nie chcieli słyszeć o dorzuceniu się na paliwo. Rzadko mi się trafia taka sytuacja i powiem Wam, że po prostu czułam radość i wdzięczność za troskę. Czyli jest różnica – trzeba wyczuć granicę i wystrzegać się nadużycia, aby nie zostać sępem ale trzeba umieć przyjmować. To jest trudne.

Zostałam zaproszona przez Stowarzyszenie  na wyjazdową prestiżową imprezę. Czuję wdzięczność, bo tu nie chodzi tylko o sam wyjazd, to jest spotkanie z niezwykle ciekawymi ludźmi, ile razy tam jestem, zawsze dzieje się coś niezwykłego, zawsze trafiam na pasjonata, na niesamowicie interesującą historię, wracam bogatsza. Ale nie ukrywam – imponuje mi, że będę nocować w pięknym dworku, że będzie spotkanie z tamtejszymi włodarzami. Nie wiem, czy mam być blogerką czy mieszkanką naszej wsi, czuję tremę.
Na pewno będzie ciekawie i na pewno będzie sprawozdanie tu, na blogu.


Na razie wyłudziłam w drogerii próbki, bo najgorzej spakować się na krótki pobyt w obce miejsce a trudno targać walizę wypchaną jak na tygodniowe wczasy. Tam będzie uroczysta kolacja, co ja mam na siebie włożyć?! Powoli zaczynam panikować!

wtorek, 5 sierpnia 2014

znów o tych kotach

Miałam o tym nie pisać, bo po co znów nakręcać kociarzy, ale za chwilę zrobi się tak, że już całkiem przestanie ten blog funkcjonować bo ciągle się ktoś nakręca i hejtuje a ja się głupia tłumaczę.

Wiecie dobrze, że moje koty były i są zawsze wychodzące. Nie zamykam ich w domu i nie mam siatek na oknach i w drzwiach. Mają łapać myszy w piwnicy i w garażu a oprócz tego mogą sobie chodzić po całym domu, spać na łózkach i pozwalać się nosić na rękach. Poza tym robią sobie co chcą. Przepraszam, mam jedną siatkę, która zabezpiecza okno sypialni przed kocimi wędrówkami. Ale ona nie chroni kotów tylko nas, bo zdarzało się, że zwierzę wchodziło oknem  z żywą myszą w pyszczku i skakało wprost na łóżko.

Kiciul namiętnie poluje na wiewiórki w dworskim parku, podejrzewam również, że od kucharzy czy gości dostaje tam smakołyki bo jak przyłazi to niczego się w domu nie tknie tylko wyoblizuje się i idzie spać. Wiewiórkami się przecież nie nażre. Ale nie o to chodzi, znów się rozgaduję.
W dzień kot śpi w domu albo częściej pod porzeczką, ale kiedy zrobi się chłodniej a my siedzimy w ogrodzie, przychodzi do nas, koty od sąsiadów zresztą również i całe to towarzystwo gania się wśród krzaków a Piesuś waruje przy siatce i im zazdrości.   Potem my idziemy do domu i po jakimś czasie tak koło jedenastej-dwunastej wychodzę i nawołuję – kotku mój mój chodź do domu. Tak wołam bo czasem zdarza się, że przybiegną inne koty a mój nie, a przecież mogłyby się czuć oszukane, że ich wołam na darmo.

Piszesz  nie pij!  

Do brzegu.

Wyszłam ja wczoraj i wołam tak jak zawsze.  Łajzy nie ma. A był niedawno. Stanęłam przy bramie i znów wołam (sąsiedzi, wybaczcie, wiem, północ była). Nie ma kota. Za to po drugiej stronie drogi za chodnikiem na kociej ścieżce, która prowadzi do dziury w dworskim płocie, stały dwa psy. Nie miałam wątpliwości, że jeśli dopadną Kiciula to po kocie. Pobiegłam do domu po klucze do bramy. Wyszłam na chodnik i spytałam – pieski a czyje wy jesteście? Stały i nie zamierzały nigdzie iść, przeszłam więc na drugą stronę ulicy i wtedy dopiero zorientowałam się, jakie one są duże. Jakieś mieszańce, jeden wilczurowaty a drugi jak wyżeł.

Powiem tak – psów się nie boję, ale one nie wyglądały na przyjazne. Gdyby dopadły kota to nie poradziłabym sobie. Kota nie było, psom kazałam iść stąd i poszły. Po prostu powiedziałam – idźcie sobie stąd - a one niezbyt chętnie poszły ulicą w dół na janusową drogę.

Wróciłam na swoją posesję znów wołając – kotku mój mój do domu w tej to chwili. Weszłam na ganek a w korytarzu co? Głośne, pełne pretensji mryyyyył! Czekał na mnie w domu, podczas, gdy ja siwiałam, że go te psy dopadną. W sumie to mnie również mogły dopaść.


Ludzie kochani, nie wypuszczajcie psów nocą na wieś. Proszę. 

dobranoc!

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Arkadia - kraj dzieciństwa

Przez wiele lat spędzałam prawie całe lato w Świnoujściu. Jechaliśmy na początku lipca a wracaliśmy w połowie sierpnia. Oczywiście, że nikt nie miał tyle urlopu, ale pracowaliśmy w systemie zmianowym i można sobie było uzbierać wolne za soboty i niedziele. Moje alergiczne dziecko bardzo tych wyjazdów potrzebowało. Mieszkaliśmy tam w mieszkaniu rodziny, która w tym czasie była w Krakowie. Było Świnoujście moim drugim domem. Znałam mieszkańców bloku, widziałam, jak im rosną dzieci,  wiedziałam, gdzie kupować lepsze pieczywo, psioczyłam na drożyznę i niewielki wybór owoców, w szafie czekały na mnie moje rzeczy, których nie było potrzeby wozić.

Gdy wysiadałam z pociągu, objuczona bagażami, nieludzko zmęczona podróżą, miałam ochotę z radości pocałować prom. Potem jeszcze tylko wędrówka do nadmorskiej dzielnicy i wspinanie się na czwarte piętro.  Rzucaliśmy toboły, coś jedliśmy, szybki prysznic i z powrotem w dół. Zaraz za budynkiem był park, z którego wchodziło się na promenadę. Szliśmy witać się z morzem aż pod wiatrak i dopiero wtedy wracaliśmy do mieszkania rozpakować się i odpocząć po podróży. 

W Świnoujściu zrozumiałam, jak trudno jest samotnej matce z dzieckiem. Mój syn był na tyle rozsądny, że nie bałam się go zostawiać samego, gdy szłam rano po zakupy, przeciwnie – dzwoniłam domofonem a on zbiegał na dół aby pomóc mi je wnieść. Ale byliśmy skazani wyłącznie na siebie, dopiero po kilku latach zabierałam na wakacje a to chrześnicę, a to kuzynkę. Miejsca nie brakło, koszty nie były dużo większe a dziecko miało towarzystwo do zabawy.

Syn poszedł do liceum i skończyły się wakacje z mamą. Potem byłam w Świnoujściu jeszcze raz, tylko tydzień, bo czasy się zmieniły i nikogo już nie było stać na taki długi urlop, dzieci w rodzinie dorosły, syn jeździł latem na Bałkany, ja na Mazury albo do Wisły.

Aż w tym roku zupełnie spontanicznie syn z narzeczoną spakowali plecaki i ruszyli nad morze. Dziś dotarli na pole namiotowe, rozbili się i poszli przywitać się z Bałtykiem.

Mamo, mnie się zawsze wydawało, że od promu do domu cioci jest tak strasznie daleko, a nie jest. Wiesz, te kamienice, gdzie mieszkali Cyganie, są pięknie odnowione. Blok cioci też ma nową elewację. Widzisz nas? Machamy ci, specjalnie stanęliśmy pod kamerką na plaży!