Będzie
o jedzeniu. W sam raz na weekend. Kiedyś wspominałam na blogu o moich
praktykach w gastronomii, opisując przede wszystkim obskurne warunki lokalowe i
fatalny stan higieniczny, w jakich nam przyszło pracować. Dziś napiszę o
potrawach serwowanych w społemowskich knajpach.
Nie
było stałej karty dań, kelnerka musiała dokładnie wiedzieć, co wyda kuchnia w tym dniu.
Czasem było tak - klient zamawiał naleśniki, kelnerka rzucała zamówienie do okienka i po chwili na całą salę słychać było krzyk - naleśniki wyszły! Czyli zostały zjedzone i dziś ich już nie będzie.
W pierwszym roku praktyk pracowałam z doskonałą kucharką, nazywaną przez wszystkich ciocią. Ciocia podśpiewywała przy gotowaniu a kiedy uczyła mnie gotować, często pytała – ty byś to zjadła ze smakiem? Chodziło o to, że należało gotować tak, jak dla siebie. Miało być zrobione porządnie i dokładnie. W kuchni i na zapleczu było zawsze czysto, w piwnicy panował porządek. Piwnica pełna była warzyw i ziemniaków a w przedsionku stały beczki z kiszoną kapustą i ogórkami. Używaliśmy słoniny i smalcu, masła i śmietany. Ziemniaki zawsze były omaszczone, kurczaki z chrupiącą skórką, kotlety „jak berety”. Naleśniki smażyłam, pocierając dno patelni kawałkiem słoniny nabitym na widelec. Dzięki temu były lekkie i doskonale się dawały formować.
Czasem było tak - klient zamawiał naleśniki, kelnerka rzucała zamówienie do okienka i po chwili na całą salę słychać było krzyk - naleśniki wyszły! Czyli zostały zjedzone i dziś ich już nie będzie.
W pierwszym roku praktyk pracowałam z doskonałą kucharką, nazywaną przez wszystkich ciocią. Ciocia podśpiewywała przy gotowaniu a kiedy uczyła mnie gotować, często pytała – ty byś to zjadła ze smakiem? Chodziło o to, że należało gotować tak, jak dla siebie. Miało być zrobione porządnie i dokładnie. W kuchni i na zapleczu było zawsze czysto, w piwnicy panował porządek. Piwnica pełna była warzyw i ziemniaków a w przedsionku stały beczki z kiszoną kapustą i ogórkami. Używaliśmy słoniny i smalcu, masła i śmietany. Ziemniaki zawsze były omaszczone, kurczaki z chrupiącą skórką, kotlety „jak berety”. Naleśniki smażyłam, pocierając dno patelni kawałkiem słoniny nabitym na widelec. Dzięki temu były lekkie i doskonale się dawały formować.
Obiad
wydawaliśmy od trzynastej. Dwie – trzy zupy. Żurek, kapuśniak, pomidorowa,
ogórkowa, grochówka, jarzynowa. Żurek był zawsze, bo żur kisił się wiecznie w
wielkim garnku koło kuchni. Barszcz czerwony czysty bywał rzadziej, częściej był
barszcz ukraiński z kwaśną śmietaną. Zupa zawsze gotowana była od podstaw, rano
do wielkiego gara wkładało się porąbane gnaty i to się gotowało kilka godzin,
potem się odcedzało i to była podstawa nie tylko do zupy, do sosów również.
Kurczaki
piekło się na elektrycznej patelni. Natarte przyprawami połówki rzucało się na
rozgrzany tłuszcz i zamykało się patelnię na czas pieczenia, na koniec się
otwierało i dopiekało dla chrupkości. Powstałym
sosem polewało się ziemniaki. Ze skrzydełek
robiło się galaretki na bufet. Zamawiający alkohol musiał obowiązkowo kupić
zakąskę i zazwyczaj zamawiał galaretkę z nóżek albo drobiową. Ta z nóżek była przekleństwem
praktykantek, trzeba było opalać świńskie kopyta, aby w galaretce nie było
szczeciny i cierpliwie oddzielać mięso od tych drobnych kostek. Ciocia dorzucała
do kotła racic golonkę – pijak też człowiek, niech zje jak gość!
Była
pieczeń, nic szczególnego, kawał mięsa obsmażony a potem uduszony, podawany w
plastrach. Z jarskich dań były naleśniki, krokiety z kapustą i placki ziemniaczane. Obiad szybko się kończył
i zostawały żelazne mrożone dania, przywożone w wielkich taflach nie wiadomo
skąd, z całego serca przez nas znienawidzone – bigos i fasolka po bretońsku.
Dania
te były niesmaczne, ich skład był nie do odgadnięcia i niestety, przeważnie
wszystkie skargi i wpisy do książki zażaleń dotyczyły właśnie tych potraw.
Na
drugim roku zostałam przeniesiona do knajpy w Tuchowie. To maleńkie miasteczko
na południu. Knajpy, znajdującej się w rynku, już dawno nie ma. Pamiętam do dziś, jak Ciocia mówiła do tamtejszej szefowej - ty się nie bój, że ona coś ukradnie, ty raczej przypilnuj, żeby coś zjadła bo sama sobie nie weźmie.
Praktykantki
co rano kursowały po miasteczku w charakterze dostawców. Szłyśmy więc do
pobliskiej rzeźni i stamtąd przynosiłyśmy pojemniki pełne wątróbki, serc,
płucek i flaków. Podroby zamawiane były
przez jakieś firmy, rozdające posiłki regeneracyjne. Wszystko to było świeże i
wymagało dalszej, żmudnej obróbki. Przyrządzane było w najprostszy sposób –
jeśli wątróbka to cebula i nic więcej. Flaki
wymagały długiego czyszczenia, gotowania, żmudnego krojenia.
Mięso
na kotlety mielone mielili nam w tej samej rzeźni, czasem już w trakcie
odbierania towaru szefowa dzwoniła, żeby
przypilnować i zmielić część łopatki bo jak nie to same będziemy mordować na
knajpianej maszynce.
Przynosiłyśmy
również wielkie bochenki chleba z pobliskiej piekarni i nawet chodziłyśmy
ostrzyć noże do pobliskiej kuźni, znajdującej się w zawodowej szkole.
Warzywa
przywozili hurtowo i składali je do piwnicy. Codziennie gotowaliśmy garnek
buraczków na ćwikłę, robiliśmy surówkę z kiszonej kapusty stojącej w beczce w
przedsionku i sałatkę z kiszonych ogórków z cebulą i musztardą. Ziemniaki gotowało
się na zakładkę dwa razy tak, aby przez cały czas wydawania obiadu były świeże.
Proste, bardzo zwyczajne jedzenie, znikało koło siedemnastej i znów w karcie
był tylko bigos i fasolka po kretyńsku.
Jedzenie
w tuchowskiej kuchni było dobre, natomiast warunki higieniczne urągały wszelkim
zasadom i do dziś dziwi mnie, jakim cudem nie dochodziło tam do zbiorowych
zatruć.
Tak
sobie myślę, że przecież wtedy było na rynku o wiele mniej produktów
spożywczych niż teraz, trudno było cokolwiek kupić a nikt nie mył zielonych
kiełbas, nie dawał ludziom przeterminowanej żywności, nie odświeżał kurczaków. Jak
brakło to nie było i koniec.
Chrzciliśmy
piwo w bufecie;)