środa, 31 października 2012

ballada o niewiernej dziewczynie


Działo się to w czasach, gdy służba w wojsku była obowiązkowa a status „chłopak po wojsku” informował o dojrzałości fizycznej i społecznej. Bo nie ma się co oszukiwać, bywało tak, że szedł do wojska zapyziały, zahukany wymoczek a po dwóch latach wracał w rodzinne strony pewny siebie, dojrzały mężczyzna, często z uprawnieniami zawodowymi i prawem jazdy.

Jasiu chodził za Zosią rok i byli uważani za parę, kiedy  dostał  specjalny bilet na drugi koniec Polski do formacji, gdzie służyło się dłużej niż dwa lata. Daleko, ale przynajmniej zobaczy morze.

 Zosia była piękną dziewczyną i matka nieraz mówiła Jasiowi, aby dał sobie spokój.
- Zanim ty syneczku wyjdziesz z wojska, to ona już będzie mężatką, a w najlepszym razie będzie starą panną.

Zosia miała wówczas lat dwadzieścia i była gotowa do zamążpójścia. Nie była znów tak bardzo zakochana, nie, nawet się zastanawiała, czy to jest miłość. Ten czas był jej bardzo na rękę, czas i rozłąka pokażą, czy Jasiu  jest tym jednym  na całe życie.

Było tradycyjne pożegnanie w gronie rodziny i przyjaciół, namiętne pocałunki i obietnica częstego pisania. Nie widzieli się cztery miesiące, pisali do siebie listy i te listy w jakiś niepojęty sposób bardzo ich zbliżyły. Wyrażali na papierze słowa, które trudno im było powiedzieć wprost.

Po przysiędze Jasiu miał zaledwie krótką przepustkę a dopiero po ośmiu miesiącach przyjechał w rodzinne strony na urlop. Wtedy po raz pierwszy się z Zosią kochali a gdy wyjeżdżał,  poprosił ją o rękę. Miała niemiłe wrażenie, jakby chciał ją sobie „zaklepać” jak rzecz.

Nie wiedziała, że dostaje systematyczne sprawozdania o każdym jej kroku. O tym, że była na zabawie andrzejkowej, o tym, że siedziała w autobusie koło Wojtka  i o tym, że tańczyła na weselu. Sama mu pisała o tych zdarzeniach bo przecież nieraz rozmawiali  o codziennym życiu i Jasiu sam mówił, że z powodu jego wojska Zosia nie musi rezygnować z życia towarzyskiego.

W drugim roku jego listy stały się pełne pretensji. Ciągle musiała mu się tłumaczyć nie czując się winną. Z tego, że jakiś kolega się jej ukłonił, że pojechała z koleżankami na kilka dni w góry, że spacerowała ze znajomymi nad rzeką. To się stawało coraz bardziej uciążliwe bo nie miała przecież za co przepraszać, była wierna.

Synu Kochany! Nie wiem, czy Ci to pisać, ale jak ja ci nie napiszę to zrobią to koledzy, Wojtek i Marek mi mówili, że Zosia jest w ciąży a z kim pytam się, bo Ciebie przecież nie było tu od maja a jest wrzesień. Może i tak być, że będziesz chował nie swoje dziecko, z tym się licz.

Pewnego wrześniowego wieczoru Jasiu stał pod domem Zosi. Wahał się dość długo. Zanim zapukał do drzwi, podszedł pod okno. Zobaczył Zosię siedzącą przy stole z nieznajomym mężczyzną.
Miał przy sobie skradzioną z jednostki broń. Ciężko ranił kobietę i uciekł do lasu, gdzie popełnił samobójstwo. Zosia nie była w ciąży, nigdy nie zdradziła Jasia i nawet nie rozumiała, z jakiego powodu jest oczerniana.

W kilka lat po tym zdarzeniu na cmentarzu parafialnym, pod murem, gdzie chowa się samobójców, w dzień Wszystkich Świętych matka Jasia spotkała przy grobie syna nieznajomą kobietę, trzymającą na rękach niewielkie dziecko. W takich okolicznościach poznała swojego wnuka, urodzonego w miasteczku nad morzem, gdzie syn służył w wojsku.


 Niezawodny Kneź i tym razem wsparł mnie muzyczną ilustracją. Dziękuję!

wtorek, 30 października 2012

bój się bój!


Natychmiast się uspokój bo cię pan weźmie! – wrzasnęła wczoraj klientka na pół Kleparza, usiłując przywołać do porządku swoje kilkuletnie dziecko. Krzysiek na straszydło nie wygląda a do tego jest człowiekiem uśmiechniętym i miłym a już na pewno nie porywa dzieci, przeciwnie, zawsze odnosi się do nich z uwagą i szacunkiem.

Ciekawa jestem, czy te matki się słyszą. Pan cię weźmie, pani ci wleje, kierowca cię wyrzuci z autobusu do rowu, ksiądz będzie krzyczał, piesek cię ugryzie, kominiarz, policjant, listonosz – oni wszyscy mają monopol na porywanie niegrzecznych dzieci.  Tak, te pogróżki z pewnością zdyscyplinują przedszkolaka, już to widzę.

Kilka lat temu pewna mamuśka  regularnie straszyła mną swoją pociechę. Jadalnia w ośrodku wczasowym, ludziska pousadzane ciasno przy stolikach, wszystko widać i słychać. Pani przychodziła z córeczką i od razu na zachętę do małej  – jedz bo jak nie zjesz (kromeczki, kiełbaski, ziemniaczka, kotlecika) to ci pani zje! Nie odzywałam się, nawet mi to było na rękę bo mała trzymała się ode mnie z daleka również w innych miejscach. Wiecie, co mam na myśli. Człowiek się wysmaruje, zamknie oczęta  i leży uszczęśliwiony. Przez pięć minut, bo tuż obok rozłoży się rodzinka i młode sypią piachem i się drą, biegając z wody i do wody, tam i z powrotem, a mamusia drze się jeszcze głośniej i biega za nimi. A tak to  miałam jako straszydło spokój.

Raz się oburzyłam, w innych okolicznościach. Gości mieliśmy i dzieci gości bardzo grzeczne i fajne, bawiły się z kotami. Koty również były bardzo grzeczne i jedna z pań zwróciła się do tych dzieci z propozycją – to może sobie weźmiecie  kotki do domu skoro tak się ładnie bawicie?
Nie ma to jak dysponować cudzymi zwierzętami i robić dzieciakom nadzieję, choć wiadomo było, że rodzice nie pozwalają im nawet na rybki, o kocie i psie mowy nie ma. Co miałam zrobić – wzięłam kota na ręce mówiąc, że kocham go bardzo i za nic w świecie nikomu nie oddam ale mogą czasem go odwiedzać jeśli chcą.

Miało być o grożeniu dzieciom a skończyło się jak zawsze. Powiem na koniec –  kiedy będę taką starą babą co się wtrąca do wszystkiego i usłyszę, że ktoś opowiada dziecku bzdury, kłamie i myśli, że dzieci są głupie i ograniczone   to zdzielę laską przez łeb.
Jak straszyć to straszyć.

poniedziałek, 29 października 2012

apel do "kociar"

Może ktoś ma pomysł, jak pomóc Krystynie i jej kotce?

Mam duże zmartwienie z tą miłą kotką, która przywędrowała za mną i zagnieździła się w domu. Przez 10 dni było ok. Potem dwa dni trochę wymiotowała. Potem już tylko ostra biegunka i podwyższona temperatura. Dostała antybiotyk, gorączka spadła a biegunka, już nie ostra ale przewlekła, została. Badało ją trzech lekarzy. Zbadano jej krew i kupki.  Wszystko w jak najlepszym porządku. Antybiotyk odstawiono, bo nie było poprawy. Teraz dostaje tylko probiotyk i specjalną karmę poleconą przez weta ale jest bez zmian. Po za tą biegunką jest to najzdrowsza kotka na świecie. Je dużo, pije sporo,biega i bawi się jak szalona i stale chce przesiadywać na moich kolanach. Już nie wiem co robić, bo to trwa  kilka tygodni. Może Twoje zaprzyjaźnione kociary spotkały się z taką sytuacją i coś poradzą skoro weci są bezradni. Na forach internetowych też nic nie znalazłam.

Krystyno, nie wiem co robić, może czytelnicy coś wymyślą. Przyszło mi do głowy, że mała łajza może ukradkiem podgryza jakąś roślinkę albo coś niejadalnego, ale wątpię, na pewno o tym samym pomyślałaś sama. 

niedziela, 28 października 2012

nic szczególnego

u nas też pada
Nic szczególnego, ale jak wszyscy się tym śniegiem tak chwalą to ja też. Zauważcie, wstrzymałam się z wstawieniem zdjęć jesiennych ale za to bałwanków, zasypanych samochodów i kotów zalegających  snem zimowym na kaloryferach nie odpuszczę.

Jeden kot śpi mi tu za laptopem, drugi na fotelu, Krzysiek poszedł do garażu i wrócił ze śmiechem, że na schodach cała procesja kotów. Mam nadzieję, że się wygłupia ale wolę nie sprawdzać. 




Dziękuję Wam za urodzinowe życzenia, nie gniewajcie się za hurtowe podziękowania, nie nadążam z odpisywaniem, jednak blogowanie zabiera bardzo dużo czasu. 

Kiedyś, a mieliśmy wówczas jeszcze amigę, (kto pamięta commodore i amigę) porzuciłam czytanie książek na rzecz gier komputerowych. Grałam maniacko w arkanoidy, na szczęście piorun strzelił w dom i spaliła się  sieć i komputer też, tak się skończyło marnowanie czasu. Napisałam, że piorun strzelił na szczęście? Nie ma się co dziwić, u nas wszystko jest odwrócone. Czarny kot przebiega nam drogę ze sto razy na dzień i jak na razie pecha nie ma, chyba, że to zdarzenie z listonoszem, nie wiem czy opisać bo się z nas będą śmiać jak z Ryśka. A niech się śmieją, zawsze to lepiej niżby klęli. 
To było w piątek. W ramach litości nad resztkami urody założyłam na włosy taką specjalną ochronną opaskę, w której wygląda się jak powstaniec, wokół oczu wysmarowałam się białą mazią którą dostałam od siostry a resztę gęby wymazałam oleistym czymś z kapsułek, bo mi zawadzały na półce,  nie pamiętam po co to kupowałam, może dla towarzystwa jak byłam na zakupach. 

Tak siedzę z tym czymś na gębie swej a tu dzwoni do bramy  uśmiechnięty pan listonosz z paczkami pod pachą. I teraz pytanie - straszyć chłopa czy niech zabiera te paczki i  zostawi awizo? Jak zostawi awizo to znów będę musiała się kłócić z tą pindą z poczty, nie zawsze jest powód ale tak się nie lubimy, że zamiast dzień dobry mówimy sobie "nienawidzę cię" i "spierdalaj stąd" wzrokiem oczywiście. Więc rzadko udaje mi się za pierwszym razem dostać paczkę czy list polecony i spierdalać stamtąd, przeważnie ku uciesze tej pindy wracam do domu z niczym klnąc pod nosem. Dodam, że na poczcie zostawione jest upoważnienie, aby nasze przesyłki zostawiać u sąsiada jak nas nie ma w domu ale pinda nigdy o tym nie pamięta. 
 To do brzegu.
 Wrzasnęłam do okna, że już idę, klucze w rękę, buty na nogi i idę, bardziej tak krakowiakiem z odwróconą głową, ale to niewiele dało bo ten powstańczy opatrunek na łbie i tak się rzucał w oczy. Więc mówię do chłopa, podpisując tu i tu czytelnie, że przykro mi niezmiernie, że musi oglądać mnie w takim stanie, a on,  że nie szkodzi, bo ja zawsze wyglądam pięknie. 
To gdzie pech? A tak się wydłużyło mi przez to zdarzenie trzymanie tego czegoś na gębie, że spuchły mi oczy i kiedy Krzysiek wrócił do domu, myślał, że coś złego się stało bo wyglądało, jakbym przeryczała cały dzień. I po co mi to było się tak męczyć. I tak jestem ładna, o!




sobota, 27 października 2012

urodziny


smacznego!
Będzie bardzo osobiście, jakoś tak mi niezręcznie pisać o swych osobistych sprawach, ale od rana się ten temat przewija to może się zdobędę i napiszę.

Najpierw zadzwoniła z życzeniami mama mówiąc, że urodziny dziecka są największym prezentem dla matki. Nie bardzo ją zrozumiałam bo nie odpowiedziała mi na pytanie, dlaczego tak sądzi, tylko opowiedziała, jak co roku zresztą, co przeszła zanim ja przyszłam na świat. I jak w listopadzie dziadek Fabian wiózł ją z porodówki z niemowlęciem na rękach furmanką, padał deszcz ze śniegiem, było paskudnie i  zimno a ona wyczerpana po długim i ciężkim porodzie. Nie wiem, nie wiem, jakie widziała w tym zdarzeniu święto i co to za prezentem byłam. 

Potem poczytałam u Agaty, jak się męczyła zanim jej córeczka przyszła na świat, a to nie było tak dawno. Naiwna jestem, myślałam, że teraz to już kobiety rodzą lekko i łatwo.

 Jeszcze raz proszę o wyrozumiałość, nie chcę robić z siebie ofiary ani żalić się, postaram się opisać zdarzenia tak, jak wyglądały a może nawet nie napiszę wszystkiego bo po co, było, minęło. Nie ma co robić z bloga terapeutycznego dzienniczka ale nie zamierzam też udawać, że jestem dzieckiem szczęścia bo tak nie jest.

Po ślubie mąż mieszkał nadal ze swymi rodzicami a dla mnie tam miejsca nie było, musiałam zamieszać z powrotem w rodzinnym domu co było dla mnie bardzo trudne z wielu powodów. Rozłąka z mężem, ciasnota w rodzinnym domu, ciężka praca i trudny dojazd do pracy – tak wyglądała moja ciąża – dzień w dzień wstawałam o wpół do szóstej, szłam kawał drogi do przystanku i jechałam autobusem do pracy - jeśli autobus był, czasem nie przyjeżdżał i wówczas szłam na piechotę 12 km. Jeśli spóźniłam się do pracy to musiałam odrobić to po południu, wracałam do domu koło szóstej. Praca jak to w knajpie, lekko nie było ale dawałam radę.

Na tydzień przed porodem wzięłam urlop macierzyński, spakowałam swoje rzeczy i zamieszkałam w domu rodziców męża. Miałam dziewiętnaście lat i byłam nauczona, że kobieta ma być dzielna i dawać sobie ze wszystkim radę. Zaprzyjaźniłam się z siostrą męża, była prawie w tym samym wieku co ja ale poza nią nie znałam tam nikogo. Wszyscy szli do pracy, mąż pracował na kolei na zmiany i spędzałam całe dnie sama. Odpoczywałam. Tyle, co uprać, ugotować, posprzątać. Wyrywałam teściowej każdą robotę z rąk. Na górze mieszkały lokatorki ale i one szły do pracy. Było cicho i dziwnie bo pierwszy raz w życiu nie miałam się do kogo odezwać. 
Nie mogłam nigdzie wyjść bo nie miałam kluczy. Zresztą był luty, nie znałam zupełnie miasta ani nikogo w tym mieście. Bolały mnie plecy i wypoczynek mi się bardzo przydał.

Po tygodniu takiego leniuchowania od rana poczułam bóle ale się nie przejmowałam bo wiedziałam, że nie ma się co śpieszyć. Dwa miesiące wcześniej rodziła moja siostra i miałam świeżo w pamięci jej przejścia. Nie wiedziałam wówczas, że ona należy do kobiet, które nigdy się nie żalą, myślałam, że tak ma być. Tak, czyli poród to nic takiego a prosto z porodówki do domu i zasuwać przy dzieciach i mężu.

Kiedy szwagierka wróciła z pracy po południu, powiedziałam jej, że mam od rana skurcze i chyba będę rodzić ale nie bardzo wiem, co robić. Nie śmiejcie się, nie wiedziałam, czy  w Krakowie się wzywa karetkę czy jedzie taksówką czy tramwajem, czy ktoś z rodziny jedzie z rodzącą, nie miałam o tym pojęcia. Skąd mogła wiedzieć szwagierka,  mając 18 lat? Też nie wiedziała, poszła więc na górę grać w karty a ja zostałam na dole czekać aż wróci z pracy mąż. Potem się śmiałyśmy z tej głupoty, bo ona myślała, że żartuję z tym porodem,  wyobrażała sobie, że jak kobieta rodzi to wrzeszczy i jęczy jak w telewizji.

Koło dziewiętnastej  wrócili z pracy teściowie i matka męża narobiła takiego zamieszania, że zrobiła się dwudziesta. A czy spakowałaś czyste pantofle, a czy masz koszulę, a masz bombonierkę dla położnej, a może nie bierz tych pantofli tylko te będą lepsze. Wreszcie mąż zadzwonił po pogotowie bo miałam bóle prawie cały czas ale oczywiście byłam dzielna więc wyjmowałam te pantofle z torby, wkładałam inne, pokazywałam, że nie zapomniałam nic i tak w kółko.
Karetka zawiozła mnie na izbę przyjęć i zostawiono mnie w poczekalni. Byłam sama z tą nieszczęsną torbą w paski w ręce  i tak stałam oparta o ścianę bojąc się ruszyć. Wreszcie jakaś kobieta zawołała, aby ktoś się mną zajął bo przecież zaraz urodzę. Rzeczywiście, Łukasz przyszedł na świat o 22. Byłam dzielna, ale byłam także strasznie samotna i bezbronna. Mam rzadką grupę krwi, do tego Rh minus, były kłopoty. Dałam radę i temu.

Ja wiem że takimi puentami  to się kończy bajki, ale wiem na pewno - w  momencie, gdy rodzi się dziecko, kończy się samotność i zaczyna miłość bezwarunkowa, czego Wam z całego serca życzę! Może to właśnie miała na myśli moja mama mówiąc mi, że urodziny dziecka to największe święto dla matki?

Ale mi jakoś niezręcznie, napiszcie proszę o swych doświadczeniach, jeśli możecie oczywiście. Zawsze to będzie raźniej z tymi zwierzeniami. 

piątek, 26 października 2012

z cyklu - wspomnienia


Od połowy października zaczynał się ruch na cmentarzu. Należało „obrobić” groby. Na jodłowskim cmentarzu grobowców było niewiele, w nowszej części stały skromne pomniczki -  obramowania i krzyż z tabliczką, w starszej kamienne i drewniane krzyże.

Cmentarz położony jest na stoku, od strony wsi prowadziła do niego wąska, stroma ścieżka przez zarośla, od strony kościoła asfaltowa szosa a potem jeszcze kawałeczek należało przejść drogą polną, czasem na tym ostatnim odcinku pogrzebowy kondukt tonął w błocie i wodzie.

Najstarsza część graniczyła z lasem choć tej granicy nie można było wyraźnie dostrzec, bo wysokie świerki rosły również między grobami. Latem cały cmentarz porośnięty był łubinem i wyglądał z daleka jak przepiękny, kolorowy ogród. Od czasu do czasu ten łubin był przez kogoś koszony ale i tak odrastał.

Porządkowanie ziemnych mogił było trudne i wymagało i wysiłku, i narzędzi. Dlatego nikogo nie dziwił widok kobiet, które idąc na cmentarz niosły duże, wiklinowe koszyki i motyki tak, jak do kopania ziemniaków. Należało bowiem zedrzeć darń, wyrównać ziemię, nasypać świeżej i uformować grób od nowa. Ziemię, ciężką i gliniastą, nosiło się z lasu.

Na świeżej ziemi kładło się dekorację. Wianek z barwinku, obramowanie z jodłowych gałązek, szyszki i kasztany ułożone w kształcie krzyża. W dzień Wszystkich Świętych wystarczyło przynieść kilka prostych, białych świeczek.

Nad cmentarzem unosił się zapach stearyny, ludzie przeciskali się między grobami brnąc w błocie. Jedne groby były zalane światłem zniczy, na innych stała ledwo  samotna świeczka, wetknięta w trawę.

- Babciu to na cmentarzu też są biedni i bogaci.
- To nic,  przed Panem Bogiem wszyscy są równi. Wiesz, jak dziadek lubił barwinek i bluszcz? Patrzy się z nieba i się cieszy, że przyszłaś go odwiedzić.

czwartek, 25 października 2012

a może zakończenie?

  Bogusław zaproponował mi zgrabne zakończenie historii o Rysiu i Krysi, skoro Rysiu się wkurzył to może już więcej o nich nie pisać?Zobaczcie sami. 


O Krysi i Rysiu - inne spojrzenie.

Co za paskudna pogoda – pomyślałem wsiadając do 22 na Fabrycznej. Właściwie miałem nie wsiadać, ale deszcz, wiatr... Autobus ruszył, jakby wyjeżdżał z pit-stopu, poleciałem do tyłu, machając niezgrabnie łapami szukającymi gwałtownie jakiegoś punktu zaczepienia. Oczywiście palnąłem w głowę jakiegoś faceta. Bardzo pana przepraszam! – stęknąłem łapiąc oddech i poręcz. Kretyn nie kierowca! Kartofle wieziesz?!?!
Jeszcze raz przepraszam! – zwróciłem się do faceta, który kompletnie nie zwracał uwagi na to, co się wokół niego dzieje... Rysieeek?? Rysiu to ty? Na dźwięk imienia facet spojrzał w moją stronę. Spojrzał i z powrotem odwrócił głowę jakby tam, za oknem leciał jakiś amerykański film. Rysiek? Nie Rysiek?? Nie no – Rysiek! Już zdecydowanie i głośno powiedziałem – Rysiu, siemanko! Co tam u Ciebie? U Was? No co Ty, nie poznajesz? To ja – Bodzio! Rychu westchnął jakby przyciśnięty 2 tonami zmartwień.
Poznaję, poznaję - mruknął Rysiek – cześć... Jak ona mogła tak zrobić??? No powiedz!! Jak mogła?? Szklane oczy Ryśka mówiły, że jednak wciąż myślami jest poza autobusem.
Co Rysiu? Kto?? Kryśka coś Ci wywinęła?
Nie Kryśka! tylko Krysia – Rysiek ze zwykłą w takich razach czułością wypowiedział imię żony. Ale to nie to! Jak mogła tak, żeby wszyscy – kto tylko chce – wiedzieli?? Przyjaciółka!!!
Rysiek to świetny gość! Tak dobrze ze sobą żyją! Rysiu kocha Krysię!! – Rysiek z ironią i wyraźnym żalem w głosie przytaczał czyjeś słowa.
A tu masz! Nóż w plecy....
Ale Rysiu powiedz o co chodzi? Kto? Jaki nóż? – moja szczęka ze zdziwienia leżała na podłodze autobusu, a oczy miałem wielkie jakbym wypatrywał złotówki w nocy w trawie.
Rysiek otworzył teczkę i wyciągnął plik kartek A4.
- Masz, zobacz! Poczytaj sobie! Może Ci się spodoba, tak jak tysiącom innych tych, no... wywywy (Rysiek genialnie sparodiował znaną reklamę Majewskiego) internałtów... Że jestem staroświecki, że jeżdżę polonezem, że nie umiem się telefonem posługiwać! Nawet o tej zasranej paprotce co mi na łeb spadła jak Krysię.... no mniejsza z tym. Albo i o babce, że mnie kijem po plecach waliła i tym jej barłogu co się złamał!! Przyjaciółka!!!!

Spojrzałem na kartki, to był wydruk prosto ze strony internetowej  – Kochając za-wzięcie kochając za-żarcie: o Krysi, Rysiu i przygodach rachmistrza Waldemara!

Ale Rysiu! przecież to jest piękne! I prawdziwe, żadnych kłamstw – powiedziałem kończąc naprędce pierwszy kawałek.

Ty też?!?!?!?! Dawaj to – Rysiek wyrwał mi kartki z nieukrywaną złością i wepchnął w nieładzie do teczki. Poczekaj!! Zobaczymy jak będziesz gadał jak o tobie też napisze!!!

Rysiek wysiadł wzburzony jak 10 w skali boforta... 

środa, 24 października 2012

kocia skrzynka

Utworzyłam oddzielną stronę. Możecie tam zamieszczać informacje dotyczące zwierząt szukających dobrego domu. Komercyjne komentarze od hodowców wrzucę do spamu.
Miłego dnia!

wtorek, 23 października 2012

znów o tych kotach

prześladowca za szybą!
Kiciulek syczy jak wściekła żmija na to małe Czarne Nienasze a to małe  nic sobie z tego syczenia nie robi tylko wbiega do domu, zagląda do kociej miski, zaczepia ludzi ocierając się nam o nogi, zaczepia koty polując na ogony, wreszcie chowa się pod narzuty i obrusy tak, że wystaje tylko para czarnych kosmatych uszu. Kiedy już powyciąga z zakamarków wszystkie kocie piłeczki, sznurki i gumki, pobawi się i szuka miejsca do spania, łapię go i odnoszę do sąsiada. Czasem idzie sam albo leci do ogrodu za Zbójcą bo to jego najlepszy kumpel, już ich obydwu widziałam na dachu, Czarne Nienasze Zbójcę uwielbia. 
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten ciężko obrażony Kiciulek, który siedzi na krześle, nadyma się jak żaba i syczy. Jak mi kot tak cały czas siedzi to się martwię, że chory. Ale na rękach czy na kolanach też mu źle bo pewnie pachnę tym czarnym, więc się wyrywa i drze się. 
Wreszcie w piątek jakoś udało mi się go rozruszać i zlazł z krzesła.  Pogoda była piękna i dużo czasu spędziłam w ogrodzie. Jeszcze były winogrona do zebrania, jeszcze zostało trochę jabłek, czarne małe poszło do siebie a Kiciulek dał się przeprosić i łaził za mną ale potem znów siadł na tym krześle i siedział jak sowa bo wiadomo,  czarne przyleciało i się rzuciło radośnie do rozrabiania. Jakiś sznur sobie znalazł, wskakiwał na krzesło i z krzesła zeskakiwał na ten sznur, czyli polował na węża z zasadzki. Raz na węża raz na ogon Kiciulka zwisający z drugiego krzesła.    
Po południu oddałam Czarne sąsiadowi a Ukasz pakował się na wycieczkę i potrzebował plecak, który był schowany na strychu. Przystawił więc drabinę i wszedł po niej na górę, a Kiciulek wreszcie ożył i bardzo zainteresowany stanął pod klapą, obserwując co to się tam w górze wyczynia. Niestety, Ukasz kota nie widział i kiedy znalazł plecak, rzucił go na podłogę tuż koło kota. 
Kot wrzasnął i znów wskoczył na krzesło. Nic mu się nie stało, ale dochodzę do wniosku, że koty i ludzie są do siebie bardzo podobni. Niektórym tak naprawdę nic się nie dzieje ale uważają, ze im wiecznie źle i najlepiej się czują w roli ofiary.

poniedziałek, 22 października 2012

kij ma dwa końce a proca trzy




czyli o ostrożności w przenoszeniu znajomości ze świata wirtualnego  w real, aby się nie skończyło w zaświatach.

Z czytelnikami spotykałam się wielokrotnie i nigdy nie przyszło mi do głowy, że te spotkania mogą mi jakoś zagrażać. Umawiałam się albo w tej kawiarni dla emerytek na Karmelickiej albo jak to w Krakowie – koło Adasia. Nawet, gdy wyjeżdżałam, to nie robiłam z tego tajemnicy i dzięki temu na przykład będąc w Warszawie  poznałam przemiłą dziewczynę, która specjalnie dla mnie przyszła na dworzec.

Przypominam sobie też pewne spotkanie z młodym chłopakiem. Nie znałam go wcale, on przeczytał cały blog i napisał do mnie maila, że będzie w Krakowie i chciałby mnie poznać. Wymieniliśmy się numerami telefonu, ustaliliśmy czas i miejsce spotkania i już. Ubrany na czarno, długie włosy, glany. Przyniósł dla mnie różę, przegadaliśmy spacerując po Krakowie ze dwie godziny. Na kawie również byliśmy. Tomuś, jak czytasz to ściskam i pozdrawiam.

I co z tego? A no to, że byłam ufna i otwarta. Byłam, bo potem  zaczęły się pogróżki, prześladowania, wyzwiska,  jednym słowem stalking i to wszystko trwało bardzo długo aż powiedziałam dość i poszłam na policję. Policji co prawda  nie ufam ale prześladowania się skończyły, skończyło się niestety również umawianie z czytelnikami bo musiałam zachować ostrożność.
Po długiej przerwie po raz pierwszy spotkałam się z nimi przy okazji wycieczki Liptona. Potem znów długo nic, aż wreszcie umówiłam się na kawę z jedną z czytelniczek, z którą prowadziłam korespondencję od dłuższego czasu, ale wiecie jak ja mam z pisaniem listów (tu się biję po łbie za karę w pokorze) odpisuję mało i rzadko.
Spotkałyśmy się w kawiarni dla emerytek i jakoś zaiskrzyło pozytywnie, co lubię bardzo bo tylko wtedy jestem naturalna  i nie zachowuję się jak dzikus, siedząc na brzeżku krzesła i zerkając na zegarek.

Nie tak dawno napisałam w poście o kłopotach z lekami dla kotów i zaraz dostałam maila od tej właśnie czytelniczki – że straciła kota ale ma po nim leki i karmę, jak chcę to mogę sobie zabrać.

I tu zaczyna się właściwa opowieść.

Numery telefonów dawno mamy, adresy też. No ale nie mówcie, że jechać do kogoś do mieszkania, kiedy się go widziało raz na oczy to nic takiego, zwłaszcza po tym wszystkim, co przeszłam. W końcu jak mi ktoś obiecywał odrąbać łeb i wypruć flaki to mógł żartować ale mógł nie żartować. Ale z drugiej strony – ile można siedzieć w domu i w każdym obcym widzieć psychopatę?
Na wszelki wypadek ubrałam się jak pinda, czyli sukienka na szczególnie niemiłe okazje i buty na obcasie, bardzo oficjalnie. Ogoliłam też nogi, no co, jakby mi się co stało to w szpitalu wstyd z takimi z tygodniowym odrostem. Nie ma śmiechu, dawniej baby nie wychodziły z domu w nieświeżych majtkach a teraz nie wychodzą bez depilacji tego i tamtego. Zawsze mnie to ciekawi, jak na to patrzą lekarze – bo chyba jak krew i nieszczęście to na bieliznę czy zarost nikt jednak nie zważa?

Ale do brzegu.

Krzyśkowi również nie powiedziałam, że się boję, w związku z tym wymyśliłam, że będę miała ciężki kosz więc nie pojadę autobusem tylko niech mnie odwiezie i zaczeka. Dla wiarygodności załadowałam do kosza parę słoików z ogórkami i papryką a na wierzch jabłek i był ciężki jak cholera a pamiętacie, ja się wypindrzyłam – sukienka i obcasy!

Krzysiek rzucił robotę bo to dobry chłop i zawiózł mnie na miejsce. Przez całą drogę awanturowałam się jak prze-jędza bo były korki, jechał objazdami a ja nie lubię się spóźniać.

Poprosiłam, aby zaczekał. Z pół godziny. I poszłam na górę z tym koszem. Gospodarze byli mili, zabawni, gościnni i poczułam się tak bezpiecznie, że zapomniałam o tej mojej konspiracji i środkach ostrożności. Prawie po dwóch godzinach opamiętałam się, że Krzysiek czeka na dole. Krzysiek o konspiracji nie wiedział, myślał, że po prostu robi za taksówkę, nie dzwonił więc ani się nie niecierpliwił. Ciekawe, jak długo by tak siedział. Muszę go o to zapytać. Boże, jakiego ja mam dobrego chłopa. 
Chyba, że miał nadzieję, że jak mnie gdzieś tam katrupią to skutecznie i nie ma co przeszkadzać. 

Koty dostały spadek po kocie czyli zapas jedzenia i tabletki na robaki a my zyskaliśmy fajnych znajomych. 

sobota, 20 października 2012

Student i Emerytka


Są rzeczy, których kobietom w pewnym wieku robić nie wypada. Co z tego, że jeszcze by chciały, skoro i rozum i ciało mówi – koniec, nie wolno, nie należy, nawet nie próbuj bo to się źle skończy. W takim momencie życia jest właśnie Pani Emerytka, zwana dalej panią Wandzią.

 Jesień łaskawa nawet w Hucie, słońce grzeje, stare grzyby też się grzeją na ławkach a pani Wandzia co otworzy z rana oczy to ją najjaśniejszy szlag chce trafić, bo to światło pada pod takim kątem, że widać w mieszkaniu każdy najdrobniejszy pyłek. Nawiasem mówiąc pani Wandzia przeżyła ostatnio horror bo oglądała się w lusterku i ten pieprzyk co ma nad górną wargą, ten co w młodości dodawał jej seksapilu, rozrósł się jak purchawa a w dodatku wyrosły z niego trzy kłaki. Jak tej wiedźmie Lucynie! Pani Wandzia zamierza dbać o  urodę do końca życia więc już szukała odpowiedniego lekarza, który purchawę by wyciął. Dwa dni szukała a na trzeci dzień znów spojrzała w lustro, tym razem w łazience. Dziwne, pieprzyk był taki jak wcześniej. 
 Cót! Nie poprawiać, cót jest znacznie większy niż cud. 
Dopiero po dłuższej chwili doznała olśnienia. Pypcia oglądała w lusterku powiększającym i w okularach, w których robi ocieplacze, czyta książki i dłubie tu i tam. Bez okularów w normalnym lustrze wyglądał jak zawsze.

Dobra, do brzegu daleko ale nie wiadomo, jak to się skończy to jakiej herbaty sobie zróbcie albo coś.

 Wstyd się przyznawać do wieku, ale niestety, pani Wandzi już nie wypada sprzątać na drabinie i myć okien. Nie, żeby była jakąś niedorajdą, nie, ale rozumiecie, każdemu może się na przykład zakręcić w głowie. A jak się kobiecie na emeryturze zakręci w głowie nie od wina tylko od mycia okien podczas ich mycia to jak rąbnie z drabiny to po człowieku. Nie ma żartów, jak sobie połamie biodra to kto się nią będzie zajmował? Do domu starców ją wyślą! Na samą myśl o tym pani Wandzia dostaje gęsiej skórki.

Każdy ma w życiu jakieś upodobania i coś, czego nie lubi najbardziej. Pani Wandzia nie lubi starszych od siebie mężczyzn. Kobiet też, ale na starzejące się kobiety można patrzeć z satysfakcją. A bardzo lubi mężczyzn młodych. Czyli – jak miała lat dwadzieścia to dwudziestopięciolatek był dla niej stary a gdy miała lat sześćdziesiąt to sobie tę granicę przesunęła. Do trzydziestki, bo teraz mężczyźni o siebie dbają i dobrze wyglądają to nie ma co tak wybrzydzać.

Przy okazji wertowania gazet w poszukiwaniu porządnego dermatologa (przecież nie pójdzie z byle pypciem na Garncarską jak inne babki, co nie mają już co robić to łażą od lekarza do lekarza) znalazła ogłoszenie. No co, usługi są różne. Znalazła ogłoszenie, w którym było napisane, że student umyje okna za 10 złotych od sztuki. Zdarzają się jeszcze pracowici studenci, ha!
Zadzwoniła i usłyszawszy czarujący i miły głos, umówiła się na najbliższą sobotę. Dziś jest ta sobota to będziecie mieć relację na gorąco, chyba, że wolicie, aby emocje ostygły?

Ja tam wolę opisać to od razu bo mam jakieś stany depresyjne i potem mi się będzie trudno zebrać a poza tym ciągle w powietrzu wisi ta niewykorzystana siekiera.

Od samego rana Pani Emerytka krążyła po mieszkaniu, podśpiewując po rosyjsku. Pościągała już z włosów papiloty, polakierowała lakierem do włosów  brwi, zamocowała zęby  klejem reklamowanym w telewizji i pomalowała usta szminką w kolorze czerwień strażacka. Pamiętajcie, kobieta po czterdziestce bez szminki na ustach wygląda jak trup w rzece. Zimą.

Jeszcze sweterek rozpinany z przodu, buty na słupku i gotowe. Acha, spódnica, tak, spódnicę też trzeba włożyć. No co, nie chodzicie po domu, kiedy jesteście same, bez spódnicy? Dziwne.

Przyszedł punktualnie o dziesiątej. Przystojniak, blondyn z niewinnością w niebieskich oczach,  a wysoki taki, że nie potrzebował do  okien drabinki.  
- Czy się chłopcze nie boisz tak chodzić po mieszkaniach, zwłaszcza na tym osiedlu – zapytała Wandzia. I jaki masz sprzęt, pokaż – dodała od razu.
- Nie ma co pokazywać tylko się trzeba brać do roboty – odparł student, a Wandzię aż przeszedł dreszcz na samą myśl, że będzie sobie mogła wyglądać przez czyste okna.

No co miałam napisać.

Z pokoju do pokoju, i z kuchni do pokoju, i tam i z powrotem, chodziła i śpiewała
On do niej szepnął kocham cię jedyna
A ona jemu ja tiebia lublju
Kiedy sobie tak podśpiewujecie radośnie? No właśnie, kiedy coś w powietrzu wisi. W mieszkaniu pani Wandzi wisiały tumany kurzu, podświetlane bezlitośnie przez jesienne słońce.

Męskie ramiona śmigały jak jaki wiatrak i wkrótce okna lśniły, nadszedł czas rozliczenia.  Nie wiem czemu mi ciągle chodzi po głowie motyw siekiery, student, pieniądze, emerytka, e, niemożliwe, to się nie może tak skończyć bo byłby plagiat, nie?

Kiedy szyby oślepiająco błyszczały i Lucyna z naprzeciwka nie mogła już nic zobaczyć, przystojniak umył ręce i twarz, przebrał przepoconą koszulkę i stanął w przedpokoju zastanawiając się nad czymś. Pani Emerytka z torebką w ręce patrzyła  wyczekująco.

- Ja mam do pani pewną propozycję – zaczął.
- Ach, żeby on tylko był pełnoletni -  pomyślała, nie wiedząc czemu, Wandzia.

- Ja nie chcę od pani pieniędzy, chciałbym czegoś innego. Pani tak pięknie śpiewa po rosyjsku. Domyślam się, że zna pani dobrze ten język. Czy moglibyśmy świadczyć sobie wzajemne usługi? Ja będę u pani sprzątał w zamian za konwersacje po rosyjsku.

I tak się zaczyna całkiem nowy rozdział w życiu Pani Emerytki.

czwartek, 18 października 2012

chwila przerwy

Nie będzie mnie przez chwilę bo potrzebuję czasu. Pewnie długo bez Was nie wytrzymam, dwa albo trzy dni, ale i tak piszę, bo może by się ktoś zastanawiał, co tu tak cicho. Pamiętam o kawałku dla pana B. Zamieszczę go najpóźniej w niedzielę. Wszystkiego dobrego.
To na razie. 

środa, 17 października 2012

wstyd narodowy czyli lanie wody

 Pokłóciłam z mężem (strasznie awanturna jestem ostatnio) bo on się wstydzi, że mamy wodę na boisku. I się komuś nie udał wieczór, bo rozrywka była nie taka, jakiej oczekiwał. Na całym świecie się będą z nas śmiali! No i co z tego, niech się śmieją, ja tam się z tego powodu nie wstydzę.

Wstyd, że mężczyzna pracujący od rana do wieczora nie jest w stanie utrzymać rodziny i  malusieńkie dzieci muszą być oddawane do żłobka bo matka nie może się nimi opiekować tylko musi iść do pracy a te dzieci są duszone i bite przez opiekunów. 
Wstyd, że trzeba żebrać na leki dla chorego dziecka.
Wstyd, że za morderstwo za premedytacją sprawca dostaje wyrok w zawieszeniu. Dla mnie bowiem spowodowanie wypadku po pijanemu jest tym samym, co zatłuczenie człowieka łomem. Dla sądów nie.

Więcej nie wymieniam, to byłby za duży ciężar naraz.

A tu mamy prezent od Knezia. Kneź - dziękuję!

wtorek, 16 października 2012

znów o tych kotach


Pobawił się, poprzytulał, zajrzał do miski, przespał się trochę u mnie na kolanach a trochę  na kociej podusi a teraz czas wracać. Zabrałam  go pod pachę i poszłam oddać sąsiadowi. Pod bramą głaszczę go ostatni raz, puszczam na ziemię i klaszczę w dłonie mówiąc - zmykaj do domu. A idąca chodnikiem starsza kobieta przystaje i mówi z oburzeniem - ładnie to tak komu podrzucać kota?!

poniedziałek, 15 października 2012

nie czyń drugiemu..


Mam w domu stosik kulinarnych książek. Od czasu do czasu sięgam po którąś i czytam a czyta się znakomicie bo przecież można otworzyć byle gdzie a i tak wiadomo, o co chodzi. Dokładnie tak samo jak w „Mistrzu i Małgorzacie”.

W książce „Śniadania” wydanej w 1985 r trafiłam na taki przepis
10 dag margaryny, pół śledzia solonego – śledzia rozetrzeć na gładką masę wraz z margaryną. Podawać jako dodatek do pieczywa.
Autorce gratuluję pomysłowości, ciekawa jestem, czy jadła te rarytasy.

Oglądam też programy kulinarne i porównuję – czy pamięta ktoś, jak gotował Maciek Kuroń? A jak przy tym opowiadał! Siostra Aniela gotuje znakomicie ale nie opowiada prawie wcale, do tego została wpakowana z tym gotowaniem do jakiejś piwnicy czy lochu i widać, że się tam męczy. Szkoda, przez loch, ciasnotę (czyja to taka wizja kuchni klasztornej?) i skrępowanie program bardzo traci.
„Kuchennych rewolucji” nie lubię bo nie lubię, jak ktoś się bawi ludźmi a mam wrażenie, że Magda Gessler tak właśnie czyni. Podziwiam ją i bardzo cenię za gotowanie z produktów naturalnych i lokalnych, za wyrzucenie z kuchni ulepszaczy i utrwalaczy, zup w proszku, margaryn, zagęstników i innej chemii. Wiem też doskonale, jak wygląda praca w kuchni i co mówi szef albo właściciel, gdy się cokolwiek zmarnuje. W zwyczajnej knajpie nastawionej na zysk  tego, co propaguje pani Gessler nie da się pogodzić z interesem właścicieli.
To co mi się nie podoba? Doprowadzanie ludzi do płaczu, zabawa w psychologa i dekoratorkę. Jak kucharz pisze przy gotowaniu to z tego wychodzi kuchenna literatura, sami widzicie.

MasterChef jest programem na licencji więc nie ma co oczekiwać fajerwerków bo wszędzie jest prawie to samo. Wczoraj jednak zaskoczył mnie jeden z uczestników.  Napiszę w skrócie bo przecież nie wszyscy oglądają. Konkurencja polegała na ugotowaniu wegetariańskiej potrawy. Jeden z uczestników gotował zupę grzybową i ta zupa mu nie wyszła, była za rzadka, więc w ostatniej chwili dorzucił do niej garść surowych, nieumytych pieczarek i wszystko razem zmiksował na krem.
Zobaczcie, co może kucharz, jeśli jest nieuczciwy. Jaką może zrobić podłość. Przecież surowymi, brudnymi grzybami można się ciężko zatruć. Musiał o tym wiedzieć. Obawiam się, że ten człowiek może tak samo bezwzględnie postąpić w każdej dziedzinie – czy będzie kucharzem, czy też nie, najważniejszy będzie jego interes.   I tu brawo dla Magdy Gessler. Kazała mu tę zupę zjeść.

Dopisałam  po 13 komentarzach, widząc, że mam tu wielu amatorów surowych pieczarek. Są zawody, od których zależy ludzkie życie i zdrowie i tam nie ma miejsca na bylejakość. Wy lubicie surowe pieczarki, mnie by po nich czyściło i to jest kwestia upodobań i wyboru. Nie chodziło mi o przepis kulinarny tylko o gest. Wrzucenie brudnych, surowych pieczarek do zupy w tym konkretnym przypadku nie było kreatywnym pomysłem na udoskonalenie przepisu lecz ratowaniem tyłka. Za to zresztą uczestnik programu wyleciał.

Czy sprawdzacie czasem spam na blogach? Bo moje komentarze pisane u Was nie wiedzieć czemu często wrzuca do spamu. A ja się zastanawiam, czy jestem niemile widziana czy coś.

sobota, 13 października 2012

Dzięki Profesorze



Kimkolwiek jesteśmy i gdziekolwiek mieszkamy, łączy nas jedno - wszyscy chodziliśmy lub chodzimy do szkoły. Czytelniczka Maria I napisała tak pięknie o swoim nauczycielu. 

Spotkałam w swoim życiu i pewnie spotkam mnóstwo dobrych ludzi. Dziś napisze o jednym, który w sumie odegrał dużą rolę na moje życie i nie tylko. Mój Wychowawca w liceum. Był niepokaźnym , drobnym człowiekiem., uczył nas fizyki. Pokochaliśmy Go niemal od razu. Był gorzej traktowany przez dyrektora i resztę grona-nie był przebojowy, nie szedł na układy, nie należał do PZPR co w tamtych czasach było nie do pomyślenia. Bronił nas jak lew, udowadniał, że jesteśmy dobrymi dziećmi .To dzięki Niemu była i jest miedzy nami niesamowita więź. Oprócz 4 osób, które skończyły policealne szkoły/bo takie chciały-np. pielęgniarska/wszyscy skończyliśmy studia i wyrośliśmy na porządnych ludzi. Prof. chorował na astmę, często bywał w szpitalu, odwiedzałam Go i pewnego razu opowiadał mi, że złożył dokumenty, które potwierdzały, że uczył w czasie okupacji w kompletach - za co dostałby do emerytury jakiś dodatek, niestety kolega prof. trzymał je w biurku-nie posłał dalej.10 lat po maturze zorganizowaliśmy pierwszy zjazd, Prof. był obecny, nie zapraszaliśmy pozostałych nauczycieli. Siedział z nami i patrzył z taką miłością jak na własne dzieci. Pytał co porabiamy i tylko kiwał głową, że jest wszystko z Jego oczekiwaniami. Chodziliśmy składać Mu życzenia na Imieniny, On częstował nas winem z głogu i szarlotką. Zmarł nasz Prof. mając 62 lata-w stanie wojennym, nie mogli przyjechać koledzy z poza miasta, bo był zakaz opuszczania miejsca zamieszkania, toteż była nas garstka-tak skromny pogrzeb jakim skromnym był człowiekiem. I tak co pięć lat spotykaliśmy się, szliśmy na cmentarz, zanosili kwiaty, znicze, odmawialiśmy różaniec. Od jubileuszu 40-lecia matury spotykamy się co roku, bo 8 z nas już zmarło/jakoś szybko teraz ten czas mija/i co roku na cmentarz i przy grobie opowiadamy jak kto Go zapamiętał. W sumie prawie całe spotkanie potem upływa na tym ile komu Prof. odpuścił, komu pomógł. W tym roku mam zjazd na 45 lecie-niepojęte:)), będzie Msza św, którą odprawi kolega z klasy/prof. nie mógł Mu darować, że idzie na teologię, a nie na fizykę/.Profesor sprawił, że chcieliśmy być dobrymi ludźmi, że trzymamy z sobą sztamę, że nikt nigdy nie opowiada, gdzie był zagranicą i jakim samochodem jeździ, bo wiemy, że to nie ważne. Co ja Mu zawdzięczam-bardzo się starał, żebym nigdy nie odczuwała braku Ojca. Ponieważ zmarła już Prof. Żona i jedyny Syn - zawsze znajduje się ktoś, kto zapali lampkę na Jego grobie. Dzięki Profesorze.

A ja dziękuję Pani Szczeblewskiej, która kupiła mi chałwę gdy wracałyśmy z pewnego konkursu. Nie pamiętam tematów a smak tej chałwy pamiętam do dziś. 
Widzę, że muszę się z tego wytłumaczyć. Nie chodzi o słodycze, chodzi dokładnie o to, co napisała wyżej Maria - poczułam się dobrym dzieckiem. 

piątek, 12 października 2012

jak piątek to postny obiad


śniła mi się ryba



Ryby, o której pisałam wczoraj na pierwszym blogu, nikt się nie tknął. Nawet się nie dziwię, u nas nikt nie ma czasu jeść, oprócz kotów oczywiście. Te mają czas na wszystko. Zrobiłam ją w galarecie, do tego sos chrzanowy. Może dziś się znajdzie amator.

czwartek, 11 października 2012

za pracą

Firma ogłosiła rekrutację. Dziewczyna poszukująca pracy wysłała wymagane dokumenty i czekała na odpowiedź. Dość długo. Wreszcie się doczekała - w poniedziałek dostała maila, że w środę ma się zgłosić na test kwalifikacyjny.
Praca miała być w Krakowie, dziewczyna mieszka w Krakowie. I tu się zaczynają schody, bo rekrutacja odbywa się w Warszawie. Na szczęście rano, a dziewczyna pracuje (jeszcze) od piętnastej, więc zdąży objechać. 
Pojechała, dotarła na czas na miejsce. Po dwudziestu minutach było po wszystkim. A raczej nie było, bo okazało się, że o czternastej będzie kolejny etap. Czekała i czekała, nikt nie zadzwonił. Wieczorem wróciła do domu. Stracona dniówka, stracone pieniądze na dojazd, frustracja, zmęczenie.
Nie widzę powodu, aby nie podać nazwy firmy, która traktuje ludzi w taki sposób. To Inspektorat Transportu Drogowego.

Uwaga bezrobotni! Tak też może się zdarzyć. Link przysłała Agnieszka, dziękuję.

środa, 10 października 2012

takie opowiadanie napisałam


Kupili ten domek sześć lat temu. Stary, budowany przed wojną, kilkakrotnie remontowany, miał swoją historię. Ponoć właściciele musieli nagle wyjechać i nigdy już nie wrócili. Tak przynajmniej opowiadał sprzedający, to samo zresztą mówili sąsiedzi. Potem mieszkał tam jakiś kuzyn, potem dom stał pusty i marniał przez kilka lat.

Zosia pokochała go tak, jak się kocha  odnalezione po latach tułaczki swoje miejsce. Kto przeprowadzał się  z mieszkania do mieszkania, kto tułał się po wynajmowanych norach szumnie nazywanych przez właścicieli garsonierami ten zrozumie Zosię niezmordowanie odnawiającą pomieszczenie po pomieszczeniu, zdzierającą warstwa po warstwie paskudne farby, tapety, wreszcie walczącą z chwastami w ogrodzie i sadzie. Była wreszcie u siebie.

Pod sosną na końcu działki rosły maślaki, w sadzie było kilka drzew owocowych z tych odmian, których nikt już nie sadzi, przed domem na wiosnę kwitły krzaki bzu, obok wejścia pyszniła się kępa piwonii – takich roślin nie  znajdziesz na żadnej nowej posesji, one potrzebują czasu.

Życie toczyło się tu wolno, ludzie chętnie włączali się do rozmów albo zaczynali sami uważając, że to niegrzecznie siedzieć jak gbur w autobusie i nic nie mówić. Dzięki temu kilkakrotnie usłyszała historię swego domu, a za każdym razem nieco inną wersję. Słuchała z zainteresowaniem, bo to przecież teraz część jej życia.

Był piękny, jesienny dzień. Zosia stała na drabince przy murku i obcinała kiście winogron. Bardziej już nie dojrzeją, w każdej chwili mogą się zacząć przymrozki. Sięgnęła po dorodną, granatową kiść, rosnącą na dachówce i zobaczyła po drugiej stronie muru dwoje ludzi, wyraźnie zainteresowanych czymś rosnącym w jej sadzie.

Zauważyli ją, mężczyzna ukłonił się i spytał, czy znajdzie chwilę, aby z nimi porozmawiać.
Obydwoje byli w średnim wieku, dobrze ubrani. Kobieta miała modne okulary i ładnie zrobione paznokcie, Zosia zauważyła to, bo zawstydził ją stan własnych, zdartych przy niekończących się pracach przy domu.

Mieli dziwne życzenie, a raczej prośbę. Chcieli kupić kilka jabłek z tej najstarszej, spróchniałej  jabłonki, rosnącej w rogu ogrodu. Kiedy Zosia zapytała, dlaczego im tak bardzo zależy na tych właśnie owocach, które są przecież kwaśne i twarde, usłyszała odpowiedź, po której zdecydowała się zaprosić tych dwoje do domu.

Byli dziećmi pierwszych właścicieli, prosili o parę jabłek bo chcieli sobie przypomnieć smak z dzieciństwa.

Zosia zaparzyła herbatę i usiedli, a goście  rozglądając się uważnie zaczęli opowieść od.. kredensu. Bo ten potężny kredens Zosia kupiła wraz z domem, odnowiła go a teraz stał zajmując całą ścianę.
Ten kredens tu nie stał – zdecydowanym tonem powiedziała obca kobieta. Stał w tamtym pokoju – wskazała na dwuskrzydłowe drzwi. A z korytarza było wejście na strych i do piwnicy, klapa u góry i klapa u dołu, na strych wiodły drewniane schody a do piwnicy schodziło się po kamiennych stopniach.

Miałam czternaście lat i spędziłam tu szczęśliwe dzieciństwo, moja mama pracowała w szkole, tata był urzędnikiem w gminie. Obydwoje byli gorliwymi katolikami ale wie pani, jakie to były czasy, jak ktoś chciał zostać kierownikiem to musiał się zapisać do partii, tatuś nie chciał i miał z tego powodu kłopoty. Nie chciał też brać udziału w tych wszystkich przekrętach, nie chciał nic załatwiać na lewo. Z tego powodu ciągle miał kłopoty, zwłaszcza, że mieli we Francji rodzinę i czasem przychodziły paczki.  W osiemdziesiątym pierwszym roku pojechaliśmy do tej rodziny na wakacje i jak się pani domyśla, już nigdy nie wróciliśmy tutaj. Mama najpierw bardzo tęskniła za tym domem a potem naszym domem stał się tamten dom i tylko od czasu do czasu opowiadała, że śni o tych kwaśnych jabłkach i  o sośnie w kącie ogrodu, gdzie rosły jesienią maślaki.
Teraz jest ciężko chora. Coraz częściej ma te sny, coraz częściej śni się jej pozostawiony na ścianie obraz Matki Boskiej. Przemawia do niej – Marysiu, zostawiłaś mnie, ja tu leżę na strychu za kominem, Marysiu, weź mnie stąd!

Kobieta przerwała opowieść, wyjęła z torebki paczkę chusteczek i nie kryjąc już łez, zaszlochała głośno. Mężczyzna objął ją ramieniem i przytulił. Zosia siedziała zmartwiona, nie wiedząc, co ma począć.

Wreszcie kobieta uspokoiła się, wytarła twarz, napiła się herbaty i patrząc błagalnie na Zosię spytała – czy ma pani obraz mojej mamusi?
- Tu nie było żadnego obrazu, owszem, była szafa, był ten kredens, ale obrazów żadnych nie było.
- Szafa? Błagam, niech mi pani pokaże szafę!
Szafa miała troje drzwi, u góry ozdobny gzymsik a na dole długą szufladę.
- Ta sama,  za gzymsikiem chowaliśmy klucz – zawołała kobieta, a Zosia roześmiała się, bo ona chowa klucz dokładnie w tym samym miejscu.
Obiecałam mamie, że poszukam tego obrazu. Ja wiem, to dość absurdalne, ale czy mogłaby pani sprawdzić na strychu za kominem? – kobieta znów miała łzy w oczach.

Zosia chwyciła uchwyt od schodów i po chwili weszła na strych. Była tu setki razy i nigdy nie widziała żadnego obrazu ale jak odmówić takiej prośbie?

Zapaliła światło, uważnie obeszła wokół jeden komin, przeszła na drugą stronę strychu, obejrzała drugi komin -  nic, nie miała tu czego szukać, wokół kominów były czyste, zamiecione deski, pod dachem stały równo ułożone kartony z „przydasiami”. Zajrzała jeszcze do starej skrzyni, do dwóch pudeł stojących przy samym szczycie.
Nie ma tu nic – zawołała i zaczęła schodzić w dół.

Zaniepokoiła ją panująca w domu cisza. Śpiący na kanapie kot jak zwykle mruknął, kiedy przechodziła obok niego. Na stole stały puste filiżanki. Szuflady w kredensie były wysunięte, drzwiczki szeroko otwarte. Przez podwójne drzwi zobaczyła szeroko otwartą szafę i wyrzucony stos pościeli na podłodze. Pod  prześcieradłami na środkowej półce nie było koperty. Nie było i tej drugiej, trzymanej w szufladzie na dole pod obrusami.

Z kredensu zniknęła kasetka z biżuterią. Z barku aparat fotograficzny i zegarki. Ze stołu laptop.
Zosia rozejrzała się za telefonem. Telefon też zniknął. 

wtorek, 9 października 2012

za piętnaście ósma


W wiejskim sklepiku prawie wszyscy się znają a jak się nie znają to i tak obcych się nie krępują i opowiadają, co słychać. Jedni mają fejsbuka a inni idą rano po bułki.

Bułki, chleb, śmietanę, serek. Niektórzy kupują bez kolejki bo im się śpieszy, na przykład pan proszący o butelkę żubrówki. Będzie miał facet wesoły dzień. A inni nie śpieszą się wcale, tak jak Igorek.
- Mamusiu a pani nam mówiła, że mamy na dziś mieć kororwe liście, kastany, zołendzie i inne dary jesieni!
Mamie Igorka zmienia się gwałtownie kolor twarzy (tak tak, na wsi się nikt nie maluje do sklepu) i wygląda, że zaraz trafi ją najjaśniejszy szlag.
- To nie mogłeś mówić wcześniej? Za piętnaście minut musimy być w szkole! Ciekawe co jeszcze wymyślą, jak nie kolorowe słomki i bibułki to gotowane jajka, pudełeczka, zakrętki, patyczki, na spacer niech idą i nazbierają z dziećmi, ja nie będę teraz grzebać po rowach!
Igorek dawno nie słucha, słucha za to cała kolejka.
– Iwona,  mój ma pełną siatkę liści, podzielimy się. 

poniedziałek, 8 października 2012

o nadgorliwości


jakie trucie kotów?!
Szklana rurka z podziałką w środku, na podziałce czerwoną kreską zaznaczone 37. Kiedy błyszczący paseczek doszedł do tego miejsca albo znacznie dalej, zaczynały się kłopoty.
Kto nie wkładał termometru do herbaty, aby pokazać mamie, jaką straszną ma gorączkę? Były też inne sposoby, zawsze chodziło o jedno – aby w zimny, deszczowy, paskudny poranek poleżeć dłużej pod pierzyną.
Mierzenie gorączki nie było proste. Zaczynało się od potrząsania termometrem. Ciekawa jestem, jak sobie radziły z tym pielęgniarki w szpitalach. Może była tam zatrudniona specjalna osoba do trzepania termometrów albo jakieś urządzenie? A może miały wprawę.
Bo ja wprawy nie miałam i termometry tłukłam dość często, co nie było wielkim dramatem, bo urządzenie kosztowało w aptece parę złotych i kupowało się kilka na zapas. Nie robiłam też wielkiego cyrku z powodu rozlanej rtęci, po prostu sprzątałam i koniec. Nie bez powodu to piszę, kilka lat temu byłam świadkiem ewakuacji z powodu skażenia środowiska. Konkretnie – mamusia z powodu rozbitego termometru dostała histerii i uciekła z domu wraz z dziećmi a małżonek musiał się natychmiast zwalniać z pracy aby przeprowadzić akcję utylizacji. Przy okazji wyczyścił porządnie dywan, rtęcią się nie zatruł, zawsze był odporny. Na wszystko.
Aż nadeszły zmiany i termometry rtęciowe musiały zniknąć z rynku unijnego. Zostały zastąpione innymi, ponoć bardziej dokładnymi i nieszkodliwymi. Coś w tym jest, bo odkąd mam nowoczesny termometr to jeszcze nie miałam gorączki, one chyba od razu leczą. Włączam, wkładam pod pachę, za chwilę mam 34. Trochę mało, ale może to unijna norma to co się będę przejmować.
Rtęciowych termometrów nie ma w aptekach, zostały wycofane jako szkodliwe, szkodzą w całej Unii, natomiast w Rosji nie, dlatego kupiłam sobie taki termometr przez Internet żeby sprawdzić, czy 34 to norma unijna czy zapadam w hibernację. Na rosyjskim termometrze mam 36,6. I komu przeszkadzały te termometry?
Nie na temat ale ważne – mam pytanie do osób mieszkających w UK. Kiedyś, przy okazji notki o truciu kotów (truciu czyli odrobaczaniu) ktoś pisał, że tam ten rodzaj leków weterynaryjnych jest tani i można je kupić bez problemów (u nas tylko u weterynarza, co mnie doprowadza do szału) Proszę mi napisać – jeśli ktoś wie i nie sprawi mu to kłopotu – ile tam kosztuje porządny spot – on dla kota. Porządny, czyli np. profender.
A swoją drogą to irytujące - termometry musieliśmy wycofać a głupiej tabletki na robaki nie da się kupić w sklepie zoologicznym. 

niedziela, 7 października 2012

z cyklu - o dobrych ludziach

Dziś publikuję Wam fragment kolejnego  listu od czytelniczki -  dobrze wiedzieć, że wrażliwi, pełni ciepła  ludzie są wśród nas.



dwa tygodnie temu przyszła za mną malutka trzykolorowa kotka. Szła za mną od przystanku autobusowego a to kawałek drogi. Tu są same osiedla domków jednorodzinnych i kotka pewnie jest z któregoś osiedla ale czort wie, z którego. Wyglądało na to, że przyszła z bardzo daleka. Ot, wyszła a może uciekła z czyjegoś domu, coś ją zainteresowało i tak szła i szła a wrócić nie umiała. Nie jest na pewno z tej okolicy. Kotka wygląda na bardzo zadbaną i bardzo domową. Nie chce wychodzić do ogrodu, od razu wiedziała po co jest kuweta ze żwirkiem, że najlepiej leży się na tapczanie i że człowiek służy do karmienia i do pieszczot. Pieszczocha z niej straszna. Jak ja do komputera to kotka od razu na kolana. Wytrze się o mnie dokładnie a potem głaskana zasypia. Z moim olbrzymem Irbisem już się dogadała choć na początku on bał się jej a ona jego. Prychały na siebie strasznie ale krzywdy sobie nie robiły a teraz nawet się bawią. Kotka już u nas zostanie. Ma na imię Pchełka, bo skoczna ogromnie. Już na wszelki wypadek odpchlona i odrobaczona. Na sterylizację jeszcze za wcześnie. Tak więc mamy już właściwie cztery koty. Trzy stałe i jeden dochodzący. Od roku przychodzi do nas na dokarmianie taki półdziki młody kot z przetrąconą łapką. Na początku nie dał się dotkąć. Teraz pozwala się pogłaskać i zapuścić kropelki do oczu, bo oczki są zaropiałe. Nawet raz udało się go złapać do klatki i zawieźć do weta. Został zbadany, odrobaczony i odpćhlony. Podobno z wyjątkiem oczu i przetrąconej łapki okaz zdrowia. Niestety w mojej lecznicy nie dało się go wysterylizować "od ręki' ale wiemy już gdzie to można zrobić od razu i nawet stosowny papier  uprawniający do zabiegu za połowę ceny leży w szufladzie (sąsiadka pracuje w ratuszu). Musimy tylko znaleźć trochę czasu by go zawieźć. No i kot przychodzi nieregularnie ostatnio tylko późnym wieczorem a rano trzeba do pracy. Po za tym nie mamy samochodu a autobusy wieczorem chodzą bardzo rzadko choć to obrzeża stolicy. Ale na pewno uda się to prędzej czy później.

Pani Krystyno - wielki szacunek dla Pani!