W komentarzach pod poprzednią
notką pojawiła się dyskusja o samodzielności i odpowiedzialności dzieci. Temat
jest ciekawy, tak pięknie piszecie o swoich doświadczeniach i dlatego postanowiłam napisać
jak było u nas.
Pięćdziesiąt lat to kawał czasu i
bardzo się cieszę ze zmian związanych z opieką i wychowaniem. Przede wszystkim
cieszę się ze świadomości społecznej i poprawy warunków ekonomicznych. Przypomnijcie
sobie choćby filmy sprzed lat – na przykład serial „Rodzina Leśniewskich” w którym
starsze dzieci opiekowały się młodszymi a wszyscy mieli mnóstwo obowiązków.
Tak właśnie było – obowiązki.
Nikt nie wyręczał dzieci , musiały być jak najwcześniej samodzielne – pilnować swoich
rzeczy i dbać o siebie ale również
pracować na rzecz rodziny. Nie znam ani jednego rówieśnika, który nie musiał
nic robić w domu. Wiele z tych prac było za ciężkie dla dzieci, narzędzia nie
są przystosowane do małych rączek i
niewielkiej siły. Wystarczy wyobrazić sobie, że musicie coś zrobić szpadlem,
który jest o pół metra wyższy od człowieka.
Albo prowadzić na łańcuchu bydlę które ma pysk na wysokości twarzy a
dalej jest wielkie jak góra. Nie dziwię
się, że dzieci boją się drobiu – a gdyby nas gonił kogut prawie taki wielki jak
my?
Domowe obowiązki to było głównie
sprzątanie, robienie zakupów, opieka nad młodszym rodzeństwem. Niezwykle ważna
była samodzielność – dziecko samo dbało o siebie, podejmowało decyzje,
pilnowało swoich rzeczy. Kiedy szło do szkoły to kończył się kontakt z domem –
nie było telefonów i możliwości spytania mamy co robić. Miałam sześć lat kiedy urodziła się moja młodsza siostra a za niecałe dwa lata przyszła na świat kolejna i tą starszą opiekowałam się bardzo często a później pilnowałam często obydwie. Nie wiem jakim cudem wszystkie żyjemy, może jednak ktoś nad nami czuwał.
Miałam do szkoły dość daleko ale
były dzieci, które miały znacznie dalej i wszyscy, naprawdę wszyscy chodzili
sami. Jedna dziewczynka była odprowadzana przez mamę ale rozumieliśmy to bo
była niepełnosprawna. Ja miałam
dodatkowy obowiązek – musiałam wstępować po kolegę, który bał się przechodzić
przez las i rzeczkę. Rozpieszczony jedynak! Jego matka nie wiedziała, jak bardzo się
nie lubimy bo przy dorosłych byliśmy grzeczni ale jak tylko wyszliśmy z domu
to biliśmy się bez przerwy całą drogę. Odprowadzanie skończyło się w drugiej
klasie ale ostatnią bójkę mieliśmy w
siódmej klasie i wtedy już ów kolega o mało mnie nie zabił ale to całkiem inna
historia.
Nie rozumiem i mam żal do
ówczesnych dorosłych – dlaczego nikt nie zrobił porządniejszej drogi,
stabilniejszych mostków, dlaczego nikt nie odśnieżał i nie posypywał oblodzonych ścieżek? Wiele razy
boleśnie się potłukłam albo wpadałam do wody. Tak! Nikt, po prostu nikt nie
myślał o dzieciach! Dorosły przeskakiwał strumyk bez trudu ale dziecka to była
rwąca rzeka!
Starsze dzieci często mieszkały
na stancjach lub w internatach. Moja siostra tak mieszkała sześć lat i wiem, że
radziła sobie doskonale. Mieszkały we trzy, same musiały sobie robić zakupy, gotować, prać i palić w piecu. Kiedy rozmawiamy o tym, mówi, że zazdrościła koleżankom,
którym mamy pakowały kanapki do szkoły a koleżanki zazdrościły jej swobody nie
wiedząc, że ta swoboda to głównie ciężar.
Mój syn był jedynakiem ale miał
mnóstwo kolegów i całą bandą wędrowali do szkoły, to znaczy do szkoły jechali
przeważnie autobusem ale ze szkoły właśnie wędrowali i zajmowało im to często
godzinę lub dłużej. Całe dwa kilometry. Nikt po te dzieci nie wychodził, nikt
im nie nosił plecaków. Od piątej klasy jeździł sam do Krakowa, miał tam
dodatkowe zajęcia. Do dziś nie wiem czy ta szkoła to była dobra decyzja czy za duże obciążenie.
Mieli mnóstwo swobody. Mogli
włóczyć się na rowerach po okolicy, biegać po sadach i budować bazy, jeść u
siebie lub u kolegów. Dorośli kontrolowali dzieci nie tylko swoje. Można było zapytać – a co ty tu robisz, czemu
nie jesteś w szkole, albo najgorsze - „czy
matka wie, że palisz”. To był rodzaj monitoringu.
Wszyscy z nich są odpowiedzialnymi
dorosłymi i tak sobie myślę, że to zaufanie, ta nauka odpowiedzialności za
siebie przełożyła się na dorosłe życie – potrafią podejmować decyzje, można na
nich polegać, dbają nie tylko o siebie ale również o swoje rodziny a także o
nas. Moja koleżanka opowiadała mi niedawno, że kładzie na wierzchu szafki
opakowanie z witaminami żeby dorosłe dzieci wiedziały, że dba o siebie. I ja się roześmiałam bo robię tak samo.
Znów mi wyszedł opis obyczajów. I
o to chodzi – nie zrozumcie mnie źle, nie oceniam. Było po prostu inaczej. Mogę
jedynie napisać – nie chciałabym wrócić do świata sprzed trzydziestu lat bo mnie
nie było w nim dobrze.
Było inaczej, a u mnie zwłaszcza. Mnie wychowywała babcia, a była mocno przekonana o tym, że tylko ona wszystko zrobi dobrze, a ja na pewno nie. W związku z tym miałam zakaz wstępu do kuchni (podobno jako dwuletnie dziecko zleciałam ze stołu na kant stołka i omal oka nie straciłam), stąd był ten zakaz.
OdpowiedzUsuńDo szkoły chodziłam sama od II klasy i 1,5 km pokonywałam średnio w 2, czasem w 3 godziny, co doprowadzało babciunię do szału.Wyszłam z domu nie mając pojęcia o gotowaniu i w niczym mi to nie przeszkodziło, by z czasem gotować najwymyślniejsze dania.Sama jezdziłam po Polsce od 11 roku życia.A tak ogólnie rzecz biorąc,fakt, że nic w domu nie robiłam z prac domowych jak sprzątanie, zakupy, gotowanie jakoś mi nie zaszkodził w życiu, naprawdę.
Nie wiem jak gdzie indziej, ale w stolicy, gdy jeszcze byłam dzieckiem, każdy dorosły zwracał uwagę na to, jak się dzieci zachowują i mógł śmiało obce dziecko skarcić za niewłaściwe zachowanie. Spróbuj teraz obcemu dziecku zwrócić uwagę,że się nieodpowiednio zachowuje- awantura murowana. Czy myślano o dzieciach- w stolicy tak - budowano żłobki i przedszkola i nawet Ogródki Jordanowskie, które dziś zastąpiono "placami zabaw". Niestety zaniedbano przy tym małe miasteczka i wsie, co było niewątpliwie efektem silnej centralizacji władzy i zupełnie unicestwiło działania "oddolne" i nie pozwoliło na powstanie społeczeństwa obywatelskiego. Konsekwencje tego ponosimy do dziś.
Miłego;)
Masz 100% racji! Zaufanie, odpowiedzialność i stawianie granic, to podstawa wychowania. Dzieci małe i duże sprawdzają, gdzie ta granica jest i jak na nią nie trafią, to po ptakach. Do dziś nie wiem, jak mnie wychowano, skoro miałam absolutny luz. A wychowano! Dziś wiem, że to były właśnie owe granice.
OdpowiedzUsuńTeż tak uważam Gaju:-)
UsuńMarytka
Tez bym nie chciała powrotu do tamtych obyczajów. Spotykam czasem w internecie (i nie tylko) takie pochwalne teksty, ze było lepiej, ze nikt nie pilnował i jakoś przeżyliśmy. Tak, przeżyliśmy, z wyjątkiem tych, którzy jednak nie. Których przygniotła belka spadająca z przyczepy, których potrącił samochód itd., itp. Pod niektórymi załamał się lód na stawie i mieli ogromne szczęście, że jeden pijamy sąsiad nie bał się położyć na lodzie, podczołgać i uratować w ostatniej chwili.
OdpowiedzUsuńTakie historie.
podpisuję się!
UsuńMiałam wypadek w drodze ze szkoły, przechodząc przez podwórko pomiędzy blokami uderzyła mnie rozhuśtana huśtawka- miesiąc w szpitalu, miesiąc w domu...
UsuńNiezwykła notka,Klarko.
OdpowiedzUsuńJa jestem jedynaczką ,ale też rodzice nie otwierali nade mną parasola ocgronnego.Do szkoły podstawowej miałam pod górkę ,dosłownie ,trzeba było przejść kawałek Krzemionkami.W zimię droga ze szkoły była dłuższa ,bo uwzględniała jazdę na teczkach i workach z kapciami z licznych górek
Nie ma co porównywać z "dzisiaj" ale ja nie wiem kiedy było lepiej.Na pewno bezpieczniej.O pedofilach usłyszałam jako osoba dorosła.Dzisiaj jestem bardzo dorosła ,ale nadal nie mogę uwierzyć w zło wyrządzane dziecku.
Katowane niemowlęta...zabić zwyrodnialca ,to za mało.
jak sobie pomyślę o sytuacjach w których jako dziecko bywałam...to cud, że żyję, naprawdę.
OdpowiedzUsuńmiałam duży luz, wolność, gdy tylko oceny były dobre i uciekałam jak najdalej od domu.
Nie do końca czasy dzisiejsze i te zabawki, które mają dzieci a zwłaszcza młodzież są lepsze/bezpieczniejsze - dostęp do informacji, dopalacze, narkotyki, dzieci bogatych jeżdżą na wakacje żeby sie włóczyć po klubach nocnych a "osiemnastki" i w ogóle imprezy dzisiejsze ho ho
Ja niby rosłam pod kloszem. Ze straszliwymi kompleksami Dla mnie droga do szkoły - pól biedy, ale powrót do domu - tragedia, bo wracałam przeważnie sama (inne dzieci z mojej okolicy były na religii) przy zupełnym braku orientacji i nowym środowisku cud ,że doszłam do domu.Raz zresztą przywiózł mnie chłop na wozie bo siedziałam w rowie w pobliskiej wsi i płakałam.
OdpowiedzUsuńRosłam w pojęciu tej gorszej - niejadek,leworęczna ,gubiąca sie itp .
Gubienie się zostało mi do dziś. Miałam w zasadzie same zakazy...Więc garnęłam się do samodzielnośći jak Kania do dżdżu - co nie powiem,żeby się dobrze to dla mnie skończyło.
Jednak wychowano mnie myślę dobrze???Jak uznano,że jestem dorosła to jakby to powiedzieć - parasol ochronny został zdjęty z dnia na dzięń...wot życie
Jakoś kiedys dzieci chowało sie bardziej odpowiedzialnie, teraz patrzę jak dzieci nie mają żadnych obowiązków i co to będzie jak urosną ??
OdpowiedzUsuńPięknie to opisałaś! Czytając wróciłam znowu do swojego dzieciństwa. Jestem jedynaczką, ale nikt się nade mną nie rozczulał. Rodzice pochodzili z wielodzietnych rodzin i do głowy im nie przyszło, żeby wyręczać dziecko w czynnościach, które z mniejszym lub większym powodzeniem mogło zrobić samo. Miałam bardzo dużo swobody, ale miałam tez obowiązki choćby takie jak zrobienie potrzebniejszych zakupów, wyniesienie i wytrzepanie dywanów. W tym akurat pomagali nam starsi bracia moich koleżanek, było przy tym wiele śmiechu przy trzepaku, a mieliśmy wtedy po 10, 11, 12 lat, no bracia byli trochę starsi. Nikt nie robił mi kanapek, mama rozkładała produkty na stole, reszta należała do mnie. Ile razy zacięłam się przy tym nożem, nie wspomnę. Nie było pralek automatycznych, a pierwsza wirnikowa kupiona była dopiero jak byłam już na studiach. Kiedy podrosłam sama prałam swoje ubrania i miałam obowiazek pomagać mamie w tzw. wielkim praniu bielizny pościelowej i ręczników. Prało się je na tarze wstawianej do balii z gorącą wodą i gotowało w wielkim garze.
OdpowiedzUsuńDo dentysty chodziłam sama mając 12-13 lat, do lekarza niestety z mamą, bo lekarz tego wymagał:-)
Choinkę na święta kupowałam mając już 10 lat, bo jeżeli dziecko chcesz mieć choinkę to ją kup, ja napewno nie będę za nia biegał, tak mówił ojciec! Kupowałam przy zdziwieniu pana sprzedajacego choinki: I jak ty dziecko zatargasz tą choinkę do domu? No jak to jak? Chwycę za ten pieniek i pociagnę - odpowiadałam, zresztą nie była to jakaś wielka chojanka, trochę nizsza ode mnie, a do domu miałam akurat niedaleko:-))
Czy chciałabym jeszcze raz przeżyć sowje dzieciństwo. Po namyśle, chyba jednak nie:-) Nie było złe, ale jako jedynaczka czułam się bardzo samotna:-( Ratowało mnie tylko to, że miałam zawsze dużo koleżanek.
Marytka
Bardzo pięknie to ujelas, Klarko. Podpisuje sie pod kazdym zdaniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńCzasy się zmieniły to i obowiązki i zagrożenia również...
OdpowiedzUsuńNie dość, ze chodziłam sama do szkoły to jeszcze z kluczem na szyi bo nikt po tej szkole w domu nie czekał ( czasami babcia jak przyjechała na dłużej).
Dziś i ulice ruchliwsze ( nawet na wsi) a szkoły często w innej dzielnicy.
Obowiązkowości i samodzielności można uczyć dzieci na wiele sposobów. Grunt, żeby to robić zapewniając im jednocześnie bezpieczeństwo.
Moja wieś otoczona była murem. Za tym murem mieszkali ludzie, którzy swego psa wypuszczali za ogrodzenie. Pies pilnował drogi obiegającej mur jak swojej, chociaż nie była prywatna. Jeżeli biegał luzem, to jako dzieci nadrabialiśmy jakiś kilometr, żeby ominąć i psa, i mur :) Gdyby nas ugryzł to nie właściciele mieliby problemy, tylko my, bo byliśmy na tyle głupi, żeby dać się ugryźć ;) Musielibyśmy leczyć bolesne siniaki na tyłkach zadane przez zatroskanych rodziców :) Dziś to nie do pomyślenia.
OdpowiedzUsuńAneta
Notka jak zawsze bardzo zacna, ale większość komentarzy sugeruje następująca ocenę sytuacji: oto my (pokolenie tetryków) dzięki braku nadopiekuńczości zyskaliśmy walory odpowiedzialności i samodzielności, a niestety następne pokolenia...
OdpowiedzUsuńCoś w tym jest, ale dalece nie wszystko. Patrząc na rozkład preferencji w kraju (głosowania, sondaże itp. badania) bardzo wielu z nas z chęcią oddaje wolność, byleby pozbyć się powiązanej z nią odpowiedzialności. I to wcale nie dotyczy wyłącznie tych najmłodszych, podobnie zachowuje się duża część naszego pokolenia...
Świetny tekst. Z przyjemnością przeczytałam odnajdując w nim okruchy własnego dzieciństwa:-)
OdpowiedzUsuńMarytka
W tamtych czasach też nie było jednej,powszechnie obowiązującej reguły.W każdej rodzinie było inaczej,w zależności od sytuacji życiowej,materialnej,poziomu świadomości,edukacji.Nie ma idealnych metod wychowawczych, nie ma też żadnej aptekarskiej wagi,każdy sam musi wybrać swoją własną metodę.I sądzę,ze w tym zakresie niewiele się zmieniło - wychowanie dziecka zawsze wymaga miłości,uwagi i czasu.
OdpowiedzUsuńMyślę też,że zawsze trzeba reagować na niewłaściwe zachowania dziecka ale i wobec dziecka.Zdarzają się sytuacje,w których brak reakcji otoczenia doprowadza do cierpienia dziecka,czasem do tragedii.Brak opieki,narażanie na niebezpieczeństwo,poniżanie..nie mowiąc o bardziej karygodnych zachowaniach wobec dzieci.Ludzie często nie reagują z niechęci wtrącania się w "cudze sprawy", a także z obawy o swoje "dobre imię"czy ze zwykłego lenistwa.Jednak nie reagując,dajemy przyzwolenie na cierpienie kolejnego dziecka.