czwartek, 7 lipca 2011

wspomnienia

Odpust trwał dziesięć dni i na odpuście musiał być każdy. To jest jedno z moich najwcześniejszych wspomnień – wyprawa na odpust!
Klasztor położony był na wzgórzu i ciągły tam w tym czasie tłumy ludzi.  Mieliśmy do niego jakieś piętnaście kilometrów. Była taka tradycja, aby przynajmniej raz w ciągu tych dziesięciu dni iść na odpust na piechotę przez las. Nie wiem, dlaczego przez las, asfaltową drogą było dużo wygodniej. To nie była żadna pielgrzymka, po prostu grupa zaprzyjaźnionych osób wędrowała przez las żartując i rozmawiając. Pierwszy raz poszłam będąc naprawdę małą dziewczynką, jeszcze nie chodziłam do szkoły i pamiętam doskonale, jak się upierałam, ze dam radę a potem  mnie babcia chwaliła, że samiutka przeszłam całą drogę. Można było również jechać furmanką wystrojoną na tę okazję, ale nasz dziadek miał za dużo roboty i nigdy się nie chciał zgodzić, aby tak jechać. Któraś się obraziła nawet i rzuciła dziadkowi – a w niedzielę by można było!
Na co dziadek twardo odparł – w niedzielę to koń ma odpoczywać od roboty a nie wozić wam dupy po odpustach! Nie macie nóg?
I tym sposobem nigdy nie jechałam na odpust furmanką, tylko widziałam pod mostem te stojące wyprzęgnięte  konie, ustrojone wiklinowe wozy i byłam na dziadka zła!
Dobra, żeby nie było – można było również po prostu jechać autobusem (jak zatrzymał się na przystanku, często załadowany nie zatrzymywał się wcale) ale co to za atrakcja, autobusem się zresztą wracało, albo nawet taksówką, do której wpychało się z dziesięć osób.
Już od mostu poustawiane były kramy. Kramów było dziesiątki i na tych kramach prawie co roku zawsze to samo. Słomiane kapelusze, baloniki, piłeczki na gumce wypchane trocinami, gwizdki, w które każdy mógl gwizdać zanim kupił, trąbki,  wiatraczki, plastikowe zegarki, korkowce, kapiszony, spinki do włosów, lusterka z kowbojem albo z panienką z tyłu, a na innych święte obrazki, obrazy, figurki świecące w nocy, łańcuszki, medaliki, a jeszcze dalej cukiery! Odpustowe cukiery „na przykwoś” czyli kwaśne, lub malinowe, słodkie do mdłości, barwiące język na fantastyczne kolory, pakowane do charakterystycznych podłużnych torebek. Do dziś mi siostra co roku przywozi albo przysyła kilka paczek tych cukierów, nikt w domu się ich nie tknie ja je zjadam w kilka wieczorów i tak jak dawniej oglądam sobie zabarwiony język robiąc zeza. Mąż się zawsze bał, że się nimi otruję. 
Do klasztoru prowadziły strome schody, na których siedziały dziady. Zawsze należało dziadowi dać jakiś datek. Był tam nawet jeden dziad z naszej wsi, człowiek niewidomy, krążący po okolicy z grubym kijem, bałyśmy się go. Jak szedł drogą to obchodziłam go szerokim łukiem, był bardzo zaniedbany i niepełnosprawny intelektualnie. Choć wówczas nazywali go „głupi Staszek”. Siedział  wśród innych żebrzących na schodach prowadzących do klasztoru i się modlił, a ludzie wrzucali mu do czapki pieniądze.
Przed nabożeństwem nie wolno było nic kupować, najpierw spowiedź, msza i  wędrówka na kolanach do cudownego obrazu, gdzie ludzie dotykali szybkę chusteczkami a potem tą chusteczką dyskretnie przecierali chore miejsca. W podziemiach klasztoru była ruchoma szopka, to nic, ze w lipcu, była całoroczna a obok galeria z wystawionymi przedmiotami przywiezionymi przez misjonarzy.  
Nad  rzeką rozłożone było wesołe miasteczko, strzelnice i karuzele, ale my tam nigdy nie chodziłyśmy, bo nam mama zabroniła i koniec. Uważała, że to jest zbyt niebezpieczne, te łańcuchy się mogą urwać, albo która spadnie, albo się może coś stać. Ja się i tak zawsze bałam karuzeli, ale mam jedną siostrę, która się nigdy niczego nie bała i ona jak podrosła to tam chodziła, i na strzelnicę też.
Odpust był świętem, o odpuście się opowiadało jeszcze długo a dzieci rywalizowały ze sobą, kto był więcej razy no i oczywiście kto co sobie kupił. Ja zawsze sobie kupowałam taką kolorową napełnioną trocinami piłeczkę, która była na gumce i się ją odbijało ręką.  Nigdy nie udało mi się z nią wrócić do domu, zawsze się zepsuła już po drodze.  I oczywiście kupowałam cukiery!


Zdjęcia- R. Płachno.
Czytelniczka mi zasugerowała podkład muzyczny

16 komentarzy:

  1. czytając Twoją historię, trochę miałam przed oczami kościól i odpust u babci w Przyłekowie (za Żywcem). Również kościół na górze, szło się przez las. Z ta różnicą że nie było i nie ma autobusu do kościoła tylko na nóżkach przez las i przez pola. Od kilku lat jest przez las położony asfalt ale nawet jadąc samochodem trzeba ostrożnie bo jest stromo i ostre zakręty... A na sankach jak się tam zjeżdżało... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Też jako dziecko chodziłam na odpust parafialny, w miejscowości mojej Babci był zawsze celebrowany. Niestety z biegiem lat ta tradycja zanikła, a u nas we Wrocławiu nigdy takiej nawet nie było... tylko kościół i finito.

    A balon z Królem Lwem kupiony na odpuście przetrwał... ponad 10 lat. Nie, nie ściemniam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ach, cukiery malinowe! Moje ulubione! Zdarza mi się czasem kupić takie w drodze na niedzielne zajęcia na studiach; gdy tylko trafię na jakiś odpust przy trasie, zajeżdżam specjalnie po nie i później podjadam z koleżankami na zajęciach :) A ze swojego dzieciństwa oprócz cukierów pamiętam jeszcze z odpustów "różańce" - kawałki jakiegoś ciasta nawleczone na nitkę, ozdobione harmonijkami z kolorowej bibuły. To ciasto było suche i niesmaczne, ale i tak próbowaliśmy je czasem jeść :) Anaberry

    OdpowiedzUsuń
  4. Fantastyczne wspomnienia Klarko:)
    Ja pamiętam z dzieciństwa odpusty parafialne na wsi na Podlasiu (jeździłam tam na wakacje do ciotek), ale nie były takie wystawne. Celebracją były tam uroczyste obiady, na które po mszy spraszało się całą rodzinę.
    A teraz w mieście, od dwóch lat ksiądz proboszcz w mojej parafii na okoliczność odpustu organizuje fajny rodzinny festyn parafialny. Z loterią fantową, domowym ciastem, atrakcjami dla dzieci typu scena z muzyką, animatorem i różnymi konkursami, przejażdżki konikiem. Jest naprawdę fajnie, zjednuje tym sposobem ludzi.
    Pozdrawiam, Małgosia

    OdpowiedzUsuń
  5. Oczywiście, odpust MUSIAŁ być! Piłeczki pamiętam, cukiery też, lizaki kogutki i wielkie półprzeźroczyste czerwone też! Kapiszony do pistoletów, spinki do włosów ze złotego metalu i ta biżuteria!!!! Pierścionki pasujące na każdego bo były rozciągliwe - miałam takich kilka, jeden ulubiony z opalowym jakby oczkiem. A jeszcze w późniejszych czasach takie gwizdawki robione z ... o zgrozo! Prezerwatyw barwionych na różowo! Nic dziwnego, że tego towaru brakowało w kioskach Ruchu :-)))

    OdpowiedzUsuń
  6. Pięknie. Aż mi się ciepło (na duszy) zrobiło. Serdecznie pozdrawiam, Klarko.

    OdpowiedzUsuń
  7. anonimowy - te ciasto na sznurku, o ktorym piszesz to sa (po podlasku nie wiem, czy dobrze napisze) obwarzanki tudziez obbarzanki tak jakos i moze sa troche bez smaku, ale dla mnie smakuja, o cukierach nie wspomne
    jam liptonanonimowy - te ciasto na sznurku, o ktorym piszesz to sa (po podlasku nie wiem, czy dobrze napisze) obwarzanki tudziez obbarzanki tak jakos i moze sa troche bez smaku, ale dla mnie smakuja, o cukierach nie wspomne
    jam lipton

    OdpowiedzUsuń
  8. Piekne wspomnienia, sa tym blizsze, ze moj dom rodzinny znajdowal sie obok kosciola i przez to od najmlodszych lat bylam w samym centrum odpustowych klimatow..obserwowalam kupcow jak juz dzien wczesniej zajmuja odpowiednie miejsca z numerkiem, ustawiaja budy, rozladowuja towar i drzemia na stoleczkach pilnujac przybytku..a rankiem budzil mnie gwar ludzi, huk korkowcow..jakie magiczne to wszystko bylo w oczach dziecka...do dzis uwielbiam rozowe lizaki w ksztalcie kogutka:-)

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja się przyznaję- nie lubię kiczu. Staram się za to dużo chodzić- nawet myślałam o stepperze- ze wzgledu na przypadłosć z lekka pokrzywionej stópki i zwyczajnie obitych łydek (krążenie)-czego na szczęście nie pamiętam. Aczkolwiek odczuwam.
    Czasem, folklorem....ale bez tych dziadowskich opowieści, gdzie to dzieci się unicestwia.I czytamy kol. odkrycia Kryminału: o mnogich pochówkach maleństw. Brrrrr
    Jo-jo nabyłam chyba tylko raz, częściej moja figura prypominała "jo-jo":) Wcale nie przez te cukiery (swoją drogą nie było ich wiele- najbardziej pamietam te "religijne" oczywiscie) a przez apetyt anioła Stróża :)
    Nie wiążąc sie za bardzo z "Wesołymi Miasteczkami" perfekcyjnie klimat ich uchwyciła M. Rodowicz:)łącznie z ich sennością.

    OdpowiedzUsuń
  10. ja też pamiętam odpust u mojej Babci! i te piłeczki na gumce, pierścionki, wata cukrowa obowiązkowo i lizaki!! Ale to były czasy! Pamiętam, że razem z kuzynkami nie mogłyśmy się doczekać końca mszy, zeby można wreszcie ogladac te cudenka :-)

    OdpowiedzUsuń
  11. No oczywiście ...Tuchów! I ja tam co roku...
    W ostatnią niedzielę też.
    Pozdrawiam serdecznie! Maja

    OdpowiedzUsuń
  12. Maja - no nareszcie, już myślałam, że nikt nie wie, gdzie to jest:)

    OdpowiedzUsuń
  13. Oj, pamiętam to podniecenie odpustem! Rany, cukierki, wata cukrowa i lody pingwiny:))) I zawsze mi się marzyło to serduszko z piernika pięknie ozdabiane, ale nikt mi nigdy nie kupił:)Ale zanim się poszło na kramy, przechodziło się między nimi razem z procesją i oczy same uciekały na bok, choć mamcia mocno za rękę trzymała...

    OdpowiedzUsuń
  14. Pamiętam jak raz stanęłam z mężem na kramie i nie zdążyłam zapoznać się z towarem co i po ile,jak ludzie rzucili się po kościele na kramy to nie wiedziałam co zrobić i sprzedałam wszystko jak leci po 5zł:D nigdy już potem mnie za stoisko nie wpuścili:D

    OdpowiedzUsuń
  15. w parafii moich rodzicow tez sa takie odpusty tylko teraz nie ma "pileczek na gumce" tylko chinski kicz i oczywiscie "cukiery" nie cierpialam ich ale byc na odpuscie i nie kupic...
    a tak nawiasem to ta informacja z prawej strony skad sa czytelnicy jakos dziwnie dziala bo pokazala ze ja z Londynu jestem-a ja w polnocnej Anglii mieszkam

    OdpowiedzUsuń
  16. madziara - to jest związane z serwerami

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz