sobota, 5 marca 2011

jeszcze o nauce zawodu

Jeden z czytelników zamieścił pod postem „ Praktyka czyni mistrza czyli wspomnienia uczennicy” taki komentarz -
Myślę, że coś mogę powiedzieć na ten temat jak to wszystko dzisiaj wygląda. Sam chodzę do Technikum o profilu gastronomicznym.(..). Wyraźnie więc można zaobserwować jaka jest różnica między dzisiaj a wcześniej. Robiliśmy praktycznie to wszystko co normalni pracownicy, więc cały czas byliśmy pod okiem i przez to własnie możemy najlepiej się nauczyć zawodu. teoria jest ważna, której się uczymy w szkole a i tak praktyka jest ważniejsza. I czekam na więcej na ten temat, interesuje mnie to zważywszy na mój zawód :) Bernard
Proszę bardzo, Bernardzie, opiszę Ci, jak to wyglądało 30 lat temu.
Knajpa mieściła w parterowej kamieniczce  w rynku małego miasteczka na południu Polski. Od frontu było dwie sale i bufet a z tyłu w podwórzu było całe zaplecze, kuchnia, ubikacje, szatnia dla personelu, biuro, pod biurem piwnica z  ziemniakami i duża beczka z wodą.
Miałam tam praktyki od drugiej klasy przez dwa lata, trzy razy w tygodniu. Dojeżdżałam na siódmą, autobus o 6;10 albo był albo był ale się nie zatrzymał. Czasem, zwłaszcza zimą,  szłam na piechotę 15 km a czas spóźnienia musiałam odrobić po południu. Zaraz po przyjściu do pracy podpisywałam listę i szefowa przydzielała nam dodatkowe obowiązki. Dodatkowe dlatego, że praktykantki cały czas musiały być na zmywaku, żaden pracownik się tym nie zajmował. Było nas dwie i zmieniałyśmy się, aby się jakoś ze wszystkim wyrobić.
Rano uczennice zaczynały od nastawienia wody na mycie. Wodę nalewało się do 40 litrowego gara z beczki stojącej na podwórku, gar stawiało na kuchni i woda z niego służyła do zmywania naczyń. Trzeba było pamiętać, aby przez cały dzień ją uzupełniać. Naczynia zmywało się w zlewie mniejszym niż moja dzisiejsza umywalka w łazience. Zlew ten zatykało się korkiem, wlewało tam gorącą wodę z pieca, dosypywało się proszek i jak już ta woda była śmierdząca i gęsta, zmieniało się na świeżą. W drugiej komorze zlewu było płukanie, zimną wodą i byle jak.
Potem szefowa wysyłała nas do rzeźni po zaopatrzenie. Rzeźnia znajdowała się kawałek za rynkiem, ale niedaleko. We dwie nosiłyśmy w dużych metalowych pojemnikach mięso, wątróbkę, flaki, płucka, taki pojemnik wraz z towarem był dość ciężki i niosłyśmy go z trudem, trzeba było przynieść takich pojemników kilka codziennie.
Pod biurem mieściła się piwnica i stamtąd wyciągało się ziemniaki, do piwnicy zamykanej na metalową klapę prowadziła drabinka, trzeba było nabrać ziemniaków do wiadra, wyjść po tej drabince i podać to wiadro osobie, która stała na górze. W piwnicy nie było światła, raz mnie tam zamknęła jedna z pracownic dla żartu. Naprawdę było zabawnie.
Zajmowałyśmy się wyłącznie obieraniem, zmywaniem i sprzątaniem. Nie było mowy o rękawiczkach, moje ręce były popękane do krwi od tego żrącego proszku do zmywania i od obierania ton ziemniaków i warzyw w lodowatej, ciemnej  norze zwanej szumnie obieralnią. 
W szkole pani ucząca nas technologii wyzywała mnie za te ręce, bo na technologię musiałyśmy mieć śnieżnobiały ukrochmalony fartuch, czepek nasunięty na czoło i oczywiście gładkie zadbane ręce z krótko obciętymi paznokciami, moje były  „oderwane od pługa, jakbym nimi orała ziemię”. Kiedy miałam wypadek i po miesiącu nieobecności przyszłam do szkoły z gładkimi dłońmi, pani z wielką satysfakcją stwierdziła – widzicie, jak się chce to się da zadbać o ręce. Dyskusji i wyjaśnień w szkole nie było.
To był czas żywności na kartki, czas poniżania, bezustanne święto złodziei, kombinatorów i chamów. Kto nie umiał kraść i kombinować, był podejrzany o donosicielstwo. Uczennice były poniżane i wykorzystywane do najcięższej pracy a kraść się nie nauczyły, ja chciałam, raz coś przyniosłam do domu, chyba jakieś kotlety czy olej to mi mama kazała to odnieść i mi palnęła kazanie o tym, że złodziei w naszym domu nie ma, nie było i nie będzie.
Czy wówczas był sanepid? Oczywiście, że był. Przyjeżdżali i szli prosto do biura. Do kuchni zaglądali przez drzwi. Raz dostałam mandat 100 zł za to, że nie miałam czepka. Do garnków z sufitu spadały karaluchy, kuchnia lepiła się od tłuszczu, w obieralni grasowały szczury, które się ludzi nie bały wcale, ja dostałam mandat za to, ze miałam czepek w kieszeni a nie na głowie. Dla mnie to była klęska, bo miałam 140 zł stypendium a 110 zł kosztował bilet miesięczny  Zapłaciłam ten mandat ale cały miesiąc jeździłam na gapę.  Innych mandatów nigdy nie było.
Pod koniec nauki do szkoły przyjeżdżali kierownicy pensjonatów i hoteli, aby zwerbować do pracy młody personel. W sobotę skończył się rok szkolny a w niedzielę wyjechałyśmy do pracy do jednego z domów wczasowych w górach.
Dostałyśmy dobrą pracę, wyżywienie za darmo i piękny pokój. Ale to jest temat na kolejny post, może kiedyś.
Opowieść publikuję na obydwu blogach.

8 komentarzy:

  1. aż nie wiem co powiedzieć.. chyba tylko tyle - dobrze, że te czasy minęły

    jeanette

    OdpowiedzUsuń
  2. jeanette może tak źle nie było tylko ja je tak widziałam, nie mam dawno kontaktu z tymi ludźmi i nie wiem, jak oni to wszystko widzieli

    OdpowiedzUsuń
  3. Na drugim blogu już skomentowałem i pozostawię to że tam skomentowałem bez komentarza ;o))

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja drugi raz już piszę że na tamtym blogu już to skomentowałem i pozostawię to bez komentarza (to że skomentowałem). Bez komentarza pozostawię też to że mój komentarz dotyczący komentarza w którym komentowałem wzmiankowany komentarz gdzieś zaginął w internetowej wirtualnej sferze ;o))

    OdpowiedzUsuń
  5. czarT moderator zawala;) skandal po prostu;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Podziwiam, aż trudno jest pojąć osobie w moim wieku, że kiedyś było gorzej niż jest teraz, to po prostu trzeba przeżyć, żeby zrozumieć:) pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  7. No nieźle się działo w tamtych czasach, aż mi się jeść odechciewa po tych karaluchach i szczurach, brrrr......

    OdpowiedzUsuń
  8. :) Widzę, że nie tylko mnie wczorajszy program p.M.Gessler zafrapował.Zobaczyliśmy rozpuszczoną małą dziewczynkę ,obcałowującą obsługę i każącą PRL-owskim sposobem walczyć o czystość ziemniaka skaczącym w brudnych woreczkach kelnerom i kuchcikom. Brava...niestety dla braku profesjonalizmu tym razem po str. oceniajacej.Zabawy z błotnej piaskownicy a tu nam każą nożem i widelcem....Chyba sobie poradzimy z tym wymaganiem wbrew radom p.kontroler.
    I cieszę sie,że zauważamy brak profesjonalizmu.
    Zbyt twarde miesko - to atrybut wiekszość barów i bareczków(tak jak tępe sztućce)...gorzej jak takie "partactwo" wkradnie sie do zawodów gdzie błąd =śmierć.Nie życzę spr.tego typu,a będą. Cięgle żyjemy w czasach konfliktów.
    NIe zazdroszcze doswiadczeń z garkuchni PRL-u. Tacy ludzie, ktrych sie unika. Bo ileż można . Widać narzedzia przekazu- zbyt słabe. Wzmocnimy.

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz